poniedziałek, 16 stycznia 2012

Marek Niedźwiecki - Nie wierzę w życie pozaradiowe

Są tacy, którymi wstrząsnęło lądowanie człowieka na księżycu. Są i tacy, którzy do dziś wspominają zwycięski remis piłkarskiej reprezentacji Polski nad Anglikami na Wembley (podobno 17. października był w 1973 r. wyjątkowo piękny). Ja również mam swój „pamiętny” dzień – to pewien jesienny piątek sprzed 17 laty, kiedy to pierwszy raz w życiu usłyszałam w radiu Listę Przebojów Programu Trzeciego... Marek Niedźwiecki wywrócił mój muzyczny świat do góry nogami. W swoim pokoju zapełniałam półki kolejnymi kasetami, na których nagrywałam ulubione utwory, słałam do pana Marka smarkate listy i oczywiście, raz w tygodniu, zdobywałam kartkę pocztową, by móc oddać głosy na ukochaną listę. A po piątkowym wieczorze, przychodziła sobota i kolejny program pana Marka – Markomania... Dość szybko zorientowałam się jednak, że muzyka muzyką, ale to jednak niezwykła osobowość „Niedźwiedzia” przyciąga przed głośniki rzesze słuchaczy. Jego muzyczne opowieści, zapowiedzi, wywiady, poczucie humoru i niesamowite wewnętrzne ciepło sprawia, że uwielbiam pana Marka do dziś, nie robiąc mu wyrzutów, w związku z – krótkotrwałym na szczęście – odejściem z „Trójki”. Było więc pewne, że „Nie wierzę w życie pozaradiowe” będzie dla mnie lekturą obowiązkową. Książka wciąga od pierwszej strony, a prosty i bezpośredni język powoduje, że czytając ma się wrażenie, że oto słuchamy kolejnej audycji pana Marka. Snuje on opowieść o rodzinie, szkole, przyjaźniach, pierwszej miłości. I o tym, jak to skromny, chudy okularnik z prowincji spełnia powoli swoje największe marzenia o byciu radiowcem. „Niedźwiedź” to również podróżnik (fani wiedzą, że jego ulubionym wakacyjnym celem jest Australia), ale i samotnik. Samotność, która w jego życiu zagościła od samego początku, nie jest jednak czymś, nad czym pan Marek ubolewa. „To nie ja wybrałem samotność, to samotność wybrała mnie” mówi i jest w tym życiu szczęśliwy. Książkę „połyka się” w jeden dzień. Nie jest obszerna, ponadto atutem są liczne zdjęcia. Książka ma jednak wielu krytyków, dlatego ostrzegam: „Nie wierzę w życie pozaradiowe” jest książką przeznaczoną tylko dla „trójkofili” oraz wiernych fanów pana Marka.

Driada

środa, 11 stycznia 2012

Dariusz Domagalski - Cherem

Piękne kobiety, ABW, mafia, seks i śmiertelnie niebezpieczne coś. Coś, co jak cień podąża sobie znaną tylko drogą, pozostawiając za plecami jedynie stosy okaleczonych ciał i hektolitry ludzkiej krwi. A to nie wszystko. Pozostaje jeszcze tajemnica, której ujawnienie może obrócić cały chrześcijański świat do góry nogami. Przerazić. Zburzyć aktualny ład i porządek.
    Dariusz Domagalski po cyklu krzyżackim tym razem postanowił przenieść się do czasów współczesnych umieszczając akcję swojej najnowszej książki w Trójmieście. Cherem to powieść sensacyjna z elementami horroru i fantastyki. To również powieść wielowarstwowa, gdzie akcja rozgrywa się na kilku płaszczyznach. Z jednej
strony mamy porachunki pomiędzy włoską camorrą, a mafią rosyjską. Z drugiej śledztwo prowadzone przez ABW w sprawie tajemniczej kradzieży kontenera pełnego przedmiotów kultu semickiego boga Baala. Z trzeciej zaś z odwiecznymi walkami między mistycznymi siłami, których wynik w zależności od zwycięzcy znacząco może wpłynąć na życie ludzkie. Wydarzenia te, choć z pozoru niemające ze sobą nic wspólnego, rozgrywające się każde z osobna, posiadają jeden wspólny punkt, jakim jest osoba Andrzeja Kamińskiego. Oficer Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego z Departamentu Zwalczania Sekt Religijnych próbując złapać złodzieja cennych artefaktów religijnych zagłębia się w środowisko gangsterskie nie zdając sobie nawet sprawy z jakim przeciwnikiem w rzeczywistości przyjdzie mu się mierzyć.
    Domagalski umiejętnie operuje napięciem, by na końcu zaskoczyć wszystkich, od bohatera począwszy, na czytelniku skończywszy. Także postacie drugoplanowe, dzięki realizowaniu własnych, osobistych celów, nie mających nic wspólnego z główną osią książki przyczyniają się do zwiększenia jej kolorytu. Mowa tu między innymi o komisarzu Rafalskim, dla którego najważniejszym okazuje się chęć przyskrzynienia człowieka uchodzącego w Trójmieście za nietykalnego, mającego lokalnych polityków, policjantów, prokuratorów w przysłowiowej kieszeni.
    Niestety, autorowi zdarza się ujednolicać zachowanie bohaterów. Bo czy poznana prawda u wszystkich musi wywoływać jednakowe uczucia grozy i strachu, tym bardziej jeżeli nie jest ona objawiona, a jedynie zapisana na kilku starych tabliczkach? Przeszkadzać mogą również pojawiające się zbyt szczegółowe jak dla mnie opisy, a to wschodu słońca, a to ulicy. Nijak ma się to do akcji, a niepotrzebnie ją wstrzymują. Na szczęście Dariusz Domagalski to nie Marek Krajewski więc na dokładne opisy wszystkiego co stoi, bądź się rusza, tutaj po prostu nie ma miejsca.
    Cherem choć nie wolny od wad, pozostaje jednak ciekawą propozycją na miłe zagospodarowanie kilku wieczorów. Zgrabnie napisana historia, z interesującym zakończeniem powinna spodobać się miłośnikom fantastyki, choć jak już na wcześniej wspomniałem nie jest to klasyczna książka z tego gatunku. Powinna również przypaść do gustu czytelnikom preferującym powieści sensacyjne. Oczywiście autorowi daleko do takich pisarzy jak Ludlum, Brown, czy choćby Kotowski, ale przy Cheremie też można dobrze się bawić. Mocne cztery.

quidam

Kaplan Robert D. - Bałkańskie upiory. Podróż przez historię

Jak większości Polaków kraje bałkańskie kojarzą mi się z urlopem, leniuchowaniem na plażach, kryształową wodą Adriatyku, niezapomnianymi pejzażami i zabytkami. Przeciętna wiedza historyczna o tej części Europy wyznaczana jest datami: roku 1914-go, II wojny światowej i zbrojnymi konfliktami lat dziewięćdziesiątych. Problemy narodów bałkańskich trudne są do ogarnięcia, zawsze były dla mnie synonimem politycznego chaosu, wielką zagadką i zamiast podjąć próbę zrozumienia, co właściwie się działo i dzieje w tamtym regionie, pozostaję przy stereotypach.
    Aż tu wpadła mi w ręce niezwykła książka amerykańskiego dziennikarza, która pomogła mi zrozumieć źródła konfliktów bałkańskich. W tym pasjonującym
połączeniu reportażu i eseju historycznego Kaplan pokazuje splot gwałtownych namiętności, które doprowadziły do pełnej okrucieństwa wojny.
    W pierwszej części książki opisuje kraje byłej Jugosławii – Serbię i Chorwację, wzajemną nienawiść zamieszkujących te kraje narodów. Nie zapomina o Bośni, Albanii i Kosowie. Niezwykle ciekawie przedstawia historię Macedonii, ziemi do której przyznają się zarówno Serbowie jak i Bułgarzy oraz Grecy.
    Podróżując przez Rumunię, pokazuje kraj dotkliwie poturbowany przez komunistyczny reżim Causescu, ale wraca też do historii, m.in. przejmujących opisów prześladowania Żydów przez rumuńskich faszystów.
    Kolejny kraj – Bułgaria - w porównaniu z Rumunią jawi się Kaplanowi pogodna i ciesząca się większą swobodą. Rozmowy, jakie przeprowadził z bułgarskimi przyjaciółmi, w Rumunii byłyby niemożliwe. Co ciekawe w latach osiemdziesiątych Rumunia odcięła się od Związku Radzieckiego i cieszyła się w Stanach dobrą opinią, była nawet objęta klauzulą specjalnego uprzywilejowania. Natomiast kilkuwiekowa niewola osmańska Bułgarii zakończona została przez Rosję. Dzięki uzyskaniu niepodległości Bułgarzy w jakimś stopniu godzili się z podporządkowaniem Sowietom.
    Ostatni rozdział autor poświęca niezwykle interesującej historii Grecji i jej konfliktom z Turcją.
    Książkę Kaplana można określić mianem majstersztyku reportażu podróżniczego. Napisał go na przełomie lat 80-tych i 90-tych, czyli zanim wybuchła wojna w byłej Jugosławii. Niemniej autor czuł nadchodzącą katastrofę, alarmował, że na Bałkanach wrze, został zlekceważony zarówno przez wydawców, którzy nie chcieli opublikować „Bałkańskich upiorów” w obawie, że temat nie przyciągnie czytelników oraz przez polityków, którzy nie dostrzegali zagrożenia.
    Na półkach księgarskich niedawno ukazała się najnowsza książka tegoż autora "Na wschód do Tatarii. Podróże po Bałkanach, Bliskim Wschodzie i Kaukazie." w Wydawnictwie Czarne. Już się cieszę na jej lekturę i mam nadzieję, że znajdę ją w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej w Opolu.

Hanka

Jakub Ćwiek - Ofensywa szulerów

Nie śpieszno mi było do przeczytania tej książki. Wszystko za sprawą pewnej negatywnej recenzji, którą znalazłem w Internecie. Dodatkowo pomysł na całą historię wydał mi się jakiś taki nijaki. To wszystko razem wzięte sprawiło, że nim w ogóle otworzyłem książkę, miałem już wyrobione o niej zdanie. I to niezbyt pochlebne. A tak przecież nie wolno. Nie w przypadku, gdy mamy do czynienia z jednym z ulubionych pisarzy. Pisarzem, który na dodatek nigdy nie zawiódł naszego zaufania. Dlaczego tak postąpiłem, trudno powiedzieć. Nic mnie nie usprawiedliwia. Jednak, nie pochylę głowy z pokorą. Nie będę też bił się w piersi, twierdząc jak mogłem w przedbiegach tak źle ocenić najlepszą książkę Jakuba
Ćwieka. Zrobię co innego, a mianowicie napiszę, że „Ofensywa szulerów” to jedna z gorszych pozycji w twórczości autora. Ale po kolei…
    Kair, tuż po wojnie. W jednym z hoteli, spotyka się trójka nieznających siebie nawzajem ludzi. Dzieli ich wszystko, od pochodzenia, poprzez zainteresowania, wykonywany zawód, a nawet sposób postrzegania świata. Trzy różne charaktery, które ktoś zebrał w jednym miejscu, kusząc dużymi pieniędzmi. Aby jednak dowiedzieć się więcej szczegółów, a zwłaszcza osobiście poznać zleceniodawcę, bohaterzy w jedną noc będą musieli opowiedzieć po jednej, konkretnej historii ze swojego życia.
    A historie są niezwykłe, jak niezwykłe są osoby je opisujące. Jasper Maskelyne, Jan "Kaczor Donald" Zumbach oraz Leni Riefenstahl tylko na pierwszy rzut oka wydawać się mogą postaciami niepozornymi, nic nam o sobie nie mówiącymi (chyba, że ktoś fascynuje się historią z lat 1935-1945). W rzeczywistości , na stałe zapisali się złotymi zgłoskami na kartach historii - tej prawdziwej, nauczanej w szkołach. Jasper Maskelyne był jednym z najwybitniejszych iluzjonistów w Wielkiej Brytanii i nie tylko. W czasie drugiej wojny jako pracownik brytyjskiego wywiadu przy pomocy zmyślnych atrap zasłynął m.in. ukryciem przed lotnictwem niemieckim portu w Aleksandrii. Jan Zumbach, polski pilot, uczestniczył w Bitwie o Anglię. Po wojnie pod pseudonimem Johnny "Kamikaze" Brown walczył jako najemnik w Afryce. Dowodził też lotnictwem wojskowym Katangi i Biafry. Z kolei Leni Riefenstahl, nazywana nadworną reżyserką Hitlera, zanim zaczęła kręcić filmy propagandowe uchodziła za uzdolnioną reżyserkę i dobrą aktorkę.
    Niestety, Jakub Ćwiek nadając opowiadaniom indywidualnego charakteru, adekwatnego do cech opowiadających bohaterów troszeczkę przedobrzył. Czytając historię Zumbacha odnosi się wrażenie, jakby to była bajka dla niekoniecznie dużych dzieci. Odważni, polscy piloci bez krzty strachu, niczym polska szlachta sarmacka stają do pojedynku z duchami słynnych niemieckich lotników, traktując to jako wielką, młodzieńczą przygodę, którą w przyszłości będą mogli godzinami opowiadać przy szklaneczce wódki. Opowiadanie Leni, najdłuższe ze wszystkich, dzięki cechom kobiecym miejscami przypomina bardziej melodramat niż fantastykę. Jest zbyt rozlazłe i nudne. Jedynie historia Maskelyne’a może podobać się w całości. Pozbawiona praktycznie elementów magicznych przenosi czytelnika w świat, w którym ciężko odgadnąć co jest prawdą, a co fikcją. Na pewno duże znaczenie ma tutaj sposób opowiadania przez Maskelyne’a – rzeczowo, konkretnie, jednym słowem po brytyjsku.
    Dużą niespodzianką (niekoniecznie miłą) po skończeniu lektury, może być fakt że Ofensywa Szulerów stanowi raptem wstęp do większej całości, z którą przyjdzie nam zapoznać się dopiero w kolejnym (kolejnych?) tomie. Przy czym, dzięki ciekawemu zabiegowi autora polegającym na przydzieleniu do każdego rozdziału jednej opowieści, książkę można traktować jako pojedynczy, kompletny twór. Z jednej strony mamy więc do czynienia z niezakończoną powieścią, a z drugiej ze zbiorem niezależnych od siebie opowiadań. Gdyby jeszcze opowieść Leni była krótsza, oceniłbym „Ofensywę” na 4-, a tak daję mocne 3.

quidam

Mariusz Czubaj - Kołysanka dla mordercy

Kiedy w podobnych okolicznościach ginie kolejny bezdomny, policjanci z miasta stołecznego Warszawy nie mają najmniejszych wątpliwości, że za tymi zabójstwami stoi seryjny morderca. Rozpoczyna się śledztwo, do którego zaproszony zostaje profiler z Katowic, Rudolf Heinz. Z każdym dniem odkrywane są coraz dziwniejsze tropy. Jaki związek z morderstwami ma tajemnicza śmierć znanego biznesmena, który w przeszłości w prowadzonej przez siebie firmie zatrudniał imigrantki ze Wschodu? Czy gwałt popełniony przed laty ma coś wspólnego z przestępcą? A może są to tylko prowadzące do nikąd - ślepe uliczki? Zadania śledczym nie zamierza ułatwiać także morderca. Przesyłane przez niego wskazówki tylko
potęgują pytania bez odpowiedzi.
     Ale morderca bezdomnych to nie jedyne zmartwienie Heinza. Znów przypomina o sobie Inkwizytor, psychopata, który parę lat wcześniej omal nie zabił profilera. I choć aktualnie przebywa on w pilnie strzeżonym szpitalu psychiatrycznym, powraca znowu, jak zły sen.
     „Kołysanka dla mordercy” to druga powieść kryminalna napisana samodzielnie przez Mariusza Czubaja. Wcześniej tworzył wspólnie z Markiem Krajewskim. Jest to też druga książka, w której jako główny bohater występuje Rudolf Heinz. Postać po przejściach. Targana problemami zarówno służbowymi, jak i prywatnymi. Z zamiłowania muzyk – w wolnych chwilach gra na gitarze w amatorskim zespole rockowym. Przede wszystkim jednak fachowiec w swojej profesji, uwielbiający samodzielnie polować na przestępców.
     „Kołysankę dla mordercy” czyta się z wielką przyjemnością. Liczne wątki poboczne, niekoniecznie mające cokolwiek wspólnego z śledztwem, czynią akcję bardziej złożoną, urozmaiconą. Pojawiające się znane nam z autopsji problemy społeczne i te bardziej, i te mniej poważne nadają powieści większego realizmu. Aż ciężko uwierzyć, że przy tylu elementach, książka nie przekracza nawet trzystu stron. Ale jak sam autor twierdzi, zawsze wolał on naszkicować dane zdarzenie, niż szczegółowo rozbierać je na czynniki pierwsze. I to w piórze Mariusza Czubaja widać.
     Jedyny zarzut, jaki można postawić autorowi, to czasami zbudowane zbyt banalnie i nienaturalnie rozwiązania. Mam tu na myśli np. sytuację, gdy główny bohater przypadkowo spotyka po raz pierwszy w życiu daną postać i od razu wie, że to ją właśnie poszukuje. Na szczęście są to drobne zgrzyty, nie wpływające praktycznie w ogóle na przyjemność czytania. Ocena cztery z małym plusem jak najbardziej zasłużona.

quidam

Jacek Piekara - Ja, inkwizytor. Dotyk zła

„Ja, inkwizytor. Dotyk zła” to kolejna (siódma) książka, wchodząca w skład napisanego przez Jacka Piekarę „cyklu inkwizytorskiego”, w którym przedstawione zostały przygody Mordimera Madderdina, inkwizytora zwalczającego wszelakie zło, herezje i zabobony. Co ciekawe, cykl ten powstaje w sposób niechronologiczny. I tak na początku do naszych rąk trafiały zbiory opowiadań przedstawiające wydarzenia widziane oczyma dorosłego już bohatera („Sługa Boży”, „Młot na czarownice”, „Miecz aniołów”, „Łowcy dusz”). Po nich pojawił się „Płomień i krzyż. Tom 1”, który de facto można traktować jako wprowadzenie do świata wykreowanego przez autora. Na
końcu zaś otrzymaliśmy dwie książki („Ja, inkwizytor. Wieże do nieba” oraz „Ja, inkwizytor. Dotyk zła”), gdzie poznajemy losy młodego, ledwie co rozpoczynającego swoją karierę inkwizytorską Mordimera.
     Cały cykl, mimo że cieszy się bardzo dużym zainteresowaniem wśród miłośników fantasy, moim zdaniem nie zawsze trzyma jednak równy, wysoki poziom. Zdarzają się w nim opowiadania niestety słabe, jak choćby te znajdujące się w zbiorze „Łowcy dusz”. Jak zatem prezentuje się najnowsze dzieło Piekary?
     Przystępując do czytania „Dotyku zła”, powiem szczerze miałem wielkie oczekiwania wobec tej książki, pamiętając jak świetnie bawiłem się czytając wcześniejszą pozycję autora. Dodatkowo mój apetyt podsyciła, pewna bardzo dla mnie ważna osoba, stwierdzając: „ona jest jeszcze lepsza niż poprzednia”. Niestety, nie jest…
     To nie jest tak, że Piekara tym razem napisał kiepską rzecz. Na tych ponad trzystu stronach składających się na dwie mini powieści zatytułowanych „Dotyk zła” oraz „Mleko i miód” otrzymujemy praktycznie wszystko to, za co polubiliśmy opowiadania o Mordimerze Madderdinie. Mamy więc i humor (zdanie z biciem w „Dotyku zła” dosłownie mnie zmiażdżyło), i sprawnie napisane dialogi, i odpowiednio budowane napięcie, a także charakterystycznego, zapadającego na długo w pamięć bohatera (określającego siebie mianem uniżonego sługi). Więc co jest nie tak?
     Po pierwsze znika element zaskoczenia. O ile w poprzednim zbiorze pojawiały się drobne, aczkolwiek dość urozmaicające akcję szczególiki (swoiste smaczki), których w żaden sposób nie byłem wstanie przewidzieć, to tu, może nie licząc pewnych wydarzeń z końcówki opowiadania „Miód i mleko”, czegoś takiego praktycznie nie uświadczyłem. Kolejne moje zastrzeżenia budzi widoczna różnica w jakości pomiędzy samymi historiami. Przy bardzo dobrym „Dotyku zła”, „Mleko i miód” wypada niestety znacznie gorzej. Za taki stan odpowiadają tutaj między innymi częste, zbyt długie jak dla mnie, niekiedy wręcz nudnawe monologi bohatera. Dodatkowo odniosłem wrażenie, że czas w niektórych momentach jakby zatrzymał się w miejscu - wydarzenia wloką się i wloką. A jeśli do tego wszystkiego dodać, niezbyt ciekawy, ogólny pomysł na opowieść, „Mleko i miód” potraktować można jako opowiadanie, napisane troszkę na siłę, a już na pewno niepotrzebnie wydłużane.
     Podsumowując, „Ja, inkwizytor. Dotyk zła” jest książką przyzwoitą, bez wielkich rewelacji, ale i bez większych wpadek. Nierówną. Przy czym, nawet jeśli pojawiają się uwagi pod adresem poszczególnych opowiadań, zaraz rekompensowane są one choćby przez wspomniane wcześniej szczególiki. Fani Mordimera Madderdina powinni być więc zadowoleni, jednak nie sądzę aby ich liczba diametralnie wzrosła wśród osób, które poprzez tę lekturę postanowiłyby rozpocząć przygodę z „cyklem inkwizytorskim”. Mocna 3+.

quidam

Michel Houellebecq - H.P. Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu

Książka Michela Houellebecq`a jest pod wieloma względami oryginalna. To opowieść o życiu wielkiego twórcy literatury grozy, a zarazem świadectwo przeżyć estetycznych samego Houellebecqa.
     Pisarzy łączy pewna niechęć do cywilizacji, co znajduje wyraz w twórczości obu. Owa niechęć do świata i do ludzi doprowadzała niejednokrotnie Lovecrafta na skraj załamania nerwowego. Ten samotnik z Providence, postkolonialnego miasteczka północnych Stanów, miał zawsze przy sobie buteleczkę z cyjankiem na wypadek gdyby chciał popełnić samobójstwo. Na szczęście nigdy do tego nie doszło, a pisarz stworzył wiele intrygujących opowiadań.
     Pochodził ze starej angielskiej, arystokratycznej rodziny o tradycjach purytańskich i źle znosił kontakt z innymi kulturami niż rodzima. Lovecraft nie był religijnym człowiekiem, zachował jednak purytański sposób bycia, co wiązało się z pewnymi samoograniczeniami nakładanymi na własną osobę. W swoich utworach opisywał całe zastępy Dawnych Istot, będących pewną projekcją istniejących postaci, które spotykał na swojej drodze i do których był wrogo nastawiony. Precyzyjnie opisywał świat przedstawiony, niczym naukowy referat, który miał być wygłoszony przez szalonego naukowca.
     Warto zanurzyć się w tej książce i dać ponieść się fascynacji francuskiego pisarza, nawet w przypadku gdy sami nie przepadamy za Lovecraftem.

R.Z.

Krzysztof Kotowski – Obława

„Dwóch braci zaczyna rządzić krajem…” – te słowa, widniejące na okładce książki idealnie oddają świat, w jaki chce nas przenieść Krzysztof Kotowski w swojej powieści „Obława”. W świat, który znakomicie znamy, pełen głupoty, absurdu, fałszu, politycznych gierek i brutalnych prób zniszczenia przeciwnika. Myli się jednak ten, kto pomyśli, że książka jest próbą podsumowania władzy pewnych bliźniaków. Myli się również ten, kto stwierdzi, że mamy tu do czynienia z karykaturą Polski (tej rządzonej za czasów dwóch braci). Kotowski powyższe wydarzenia polityczne traktuje tylko jako pretekst, tło dla uwiarygodnienia snutej przez siebie historii. Bo może zaplanowanie przyłapania na gorącym uczynku posła
próbującego przekupić pewną posłankę, nie wynikło z ciężkiej pracy dociekliwych dziennikarzy z TVN-u, tylko z walk pomiędzy tajnymi agentami? A łzy na twarzy innej posłanki, czy faktycznie były efektem udanej akcji CBA, a zwłaszcza pracy tajemniczego Tomka?
    Cała historia rozpoczyna się wraz z nastaniem IV RP, kiedy to w tajnych służbach do głosu dochodzą nowi ludzie. Zaczynają się czystki. Giną agenci, którzy pracowali dla poprzedniej władzy. Kto zabija? Kim jest tajemniczy Wilk. Na te pytania próbuje odpowiedzieć agentka Ultra oraz Adam Kniewicz, dziennikarz wplątany podstępnie w całe te zamieszanie. Rozpoczyna się wyścig z czasem.
    „Obława” jest napisana w stylu, jaki ja uwielbiam, mało opisów, dobre dialogi, wartka akcja oraz tam gdzie trzeba spora dawka dobrego humoru. Dzięki tym zabiegom, książkę czyta się z zapartym tchem, wręcz się ją „połyka”. Widać, że autor doskonale wie, jak napisać wciągającą fabułę. Żadnych przestojów, mielizn, czy słabszych fragmentów. Z czystym sumieniem mogę ją polecić miłośnikom książek sensacyjnych.

quidam

Frantz Vaillant - Roland Topor. Zduszony śmiech

Książki tej nie polecałbym, tym, którzy nie lubią twórczości Rolanda Topora, znanego również w Polsce rysownika, pisarza, aktora, scenografa. Ponieważ jest ona dość rzeczowym portretem ludzi, którzy tworzyli po drugiej wojnie światowej, gdzie miały miejsce różnego rodzaju ruchy, ścierały się prądy artystyczne. Był to okres burzliwego rozwoju kultury w całym zachodnim świecie.
     Topor to człowiek – orkiestra. Jego twórczość jest bogata i dotyczy wielu dziedzin sztuki. Był wyznawcą syntezy sztuk, a więc pewnej integracji sztuki. Twierdził, że współczesny artysta musi sięgać po różne środki, żeby lepiej wyrażać siebie we współczesnym świecie.
     Sztuka Topora ma swoją genezę w trudnym dzieciństwie, które przeżywał pod okupowaną Francją, jako dziecko pochodzenia żydowskiego. Stąd wziął się słynny czarny humor widoczny w jego książkach i grafikach.      „Zduszony śmiech” jest portretem nie tylko wybitnego artysty, ale również panoramą całego barwnego środowiska artystycznego Francji, w którym Roland czuł się jak ryba w wodzie i z którym był zaprzyjaźniony. Przeplatają się w książce Vaillanta wątki ze świata mediów, mody, sztuki wysokiej i popkultury. Niewątpliwą zaletą owej biografii są wspomnienia samego bohatera książki. Jak sugeruje autor nigdy Rolanda nie spotkał, ale na wskutek wielkiej pracy udało mu się skrupulatnie odtworzyć kolejne lata życia tego artysty na podstawie wielu wspomnień ludzi, którzy znali Rolanda ; członków rodziny, przyjaciół, współpracowników.

R.Z.

Jeff Lemire - Opowieści z hrabstwa Essex

„Opowieści z hrabstwa Essex” to historia stworzona przez kanadyjskiego twórcę Jeffa Lemire. Jest to tzw. powieść graficzna, czyli coś w rodzaju komiksu, ale o większej objętości i większym ciężarze gatunkowym. Powieść graficzna przyszła do Polski z Zachodu i dziś staje się coraz bardziej popularna, jako pewnego rodzaju czytelnicza alternatywa. Ja bym jednak widział to zjawisko jako uzupełnienie tradycyjnych książek. Powieści graficzne często poruszają ważne problemy, a niejednokrotnie są pastiszem, bądź tworzone są na motywach danej książki.
     Jednym z najbardziej rozwiniętych gatunków tego medium jest komiks autobiograficzny. I z tej tradycji czerpał Jeff Lemire tworząc swoją książkę.
    Historia opowiedziana przez Lemire podzielona została na trzy księgi uzupełnione przez specjalne dodatki jak historia pewnego klubu bokserskiego. Przeplatają się tutaj losy bohaterów w różnym wieku i o różnych charakterach. Jednak zazwyczaj coś ich łączy. Mogą to być więzy pokrewieństwa, czy też wspólnie przeżywane historie. Najważniejsze zdają się być tutaj wątki autobiograficzne. Mamy więc dzieciństwo spędzone na farmie, przynależność do drużyny hokejowej, poczucie osamotnienia w wielkim mieście. Zmienia się perspektywa czasowa, ale zawsze jesteśmy świadkami wydarzeń z hrabstwa Essex.
    Polecam książkę tym wszystkim, którzy lubią oryginalne podejście do opowiadania historii.

R.Z.

Jacek Dukaj - Wroniec

„Wroniec” Jacka Dukaja to opowieść o stanie wojennym widziana z perspektywy kilkuletniego chłopca. Realia tego okresu stają się tutaj pretekstem do ukazania fantastycznego świata, w którym rządzą odmienne prawa i logika snu. Kilkuletniemu Adasiowi istota zwana Wrońcem porywa rodziców. W ten sposób zaczyna się odyseja małego chłopca w poszukiwaniu porwanych.
    W książce pojawiają się różnego rodzaju złowrogie postaci ze świata Wrońca mające inspirację w realiach stanu wojennego. Są to m.in. MOMO pałujący, Bubecy kłamliwi, Podwójni agenci, Milipanci – Turbulenci. Spersonalizowane zostają stalowe Suki, GAZ ludożerczy, Szarzyzna (dnia codziennego). A także pojawiają się orygi-nalne, jak Złomot
    Niewątpliwie mocną stroną tej niezwykłej książki jest język. Adaś znajdując sposób na nazwanie czegoś, jednocześnie znajduje sposób na wyjście z danej sytuacji. Mamy tutaj więc do czynienia ze współczesną bajką, lecz bajką dla dorosłego czytelnika. Jak zapewnia wydawca, książka jest o Adasiach i dla Adasiów, a więc osób, które przeżyły stan wojenny będąc dziećmi. Jak każdej bajce i tej towarzyszą ilustracje, mające tutaj nieco komiksowy charakter.
    Chciałbym zwrócić uwagę czytelnika na audiobook, który czyta wyśmienicie Jan Peszek, oddając kapitalnie wszystkie wyrazy dźwięko-naśladowcze.

R.Z.

Peter V. Brett - Malowany człowiek

W tej powieści wykreowany przez Bretta świat ma dwa oblicza: dzień to czas ludzi, natomiast noc należy bezapelacyjnie do demonów. Ludność opisywanej krainy chroni się przed nocnymi potworami za pomocą magicznych runów. Ludzie nie ośmielają się walczyć z demonami, uważając tę walkę za z góry skazaną na niepowodzenie.
    Tak poznajemy jedenastoletniego Arlena, który nie może pogodzić się z tym , że jego ojciec okazał się tchórzem i nie stanął do walki z potworem, kiedy ten zaatakował jego matkę. Poznajemy także Leseshę, która jest pośmiewiskiem całej wioski powodu jednego kłamstwa oraz kilkuletniego Rojera, który po ataku potworów traci.
całą rodzinę.
    Na kartach książki obserwujemy jak każdy z nich dorasta, dojrzewa do nowej roli-pogromcy otchłańców.
    Bohaterowie książki Bretta to najzwyklejsi mieszkańcy, którzy dopiero po jakimś czasie odkrywają u siebie pewne heroiczne cechy pozwalające marzyć o próbie uwolnienia ich świata od nękającej go nocami plagi.
    Domniemywać należy, że główni bohaterowie spotkają się, aby wspólnie wydać walkę bestiom, które nie pozwalają im na prowadzenie normalnego życia.
    Książka jest napisana bardzo sprawnie,”czyta się”, akcja wciąga od pierwszych kart. Brett ukazuje świat nękany przez potwory, świat pełen zła, ale również świat w którym jest miejsce na miłość, altruizm i heroizm. Wydaje się, że miłośnicy fantastyki powinni być usatysfakcjonowani tą powieścią i to bardzo.

Piotr

Thomas Stearns Elliot i William Butler Yeats - poezje

 Tym razem chciałbym zachęcić czytelnika do sięgnięcia po dwa tomiki poezji. Wydane pięknie w podobnej szacie graficznej, stanowiącej jak chciał zapewne wydawca, swoisty dyptyk. Na oba tomiki składają się utwory dwóch noblistów, których dzieła stanowią przełom w literaturze światowej. Wstępem opatrzył je inny noblista Czesław Miłosz. Oba poematy należą do kanonu literatury współczesnej.
    Pierwszy z nich to „Ziemia Jałowa” Thomasa Stearnsa Eliota. Pisana przez autora z pewnym humorem, zawiera charakterystykę cywilizacji Zachodu. Jej ocena według Eliota jawi się pesymistycznie. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że autor porównał cywilizację zachodnią do pustynnej ziemi, gdzie nie ma miejsca na powstawanie nowych wartości. Jedynie co pozostaje współczesnemu człowiekowi Zachodu, to oglądanie się na minione wieki i tam upatrywanie inspiracji dla siebie. Dlatego też Eliot został anglo-katolikiem.
    Na tomik Williama Butlera Yeatsa składają się dwa poematy: „Odjazd do Bizancjum” i „Wieża”. W pierwszym z nich wyrażony zostaje kult sztuki. Sztuka uosobiona jest jako niewzruszone Bizancjum. To do sztuki Yeats adresuje swój poemat i wierzy, że będzie trwała, jak niegdyś cesarstwo, bo jest przekonany, że dzięki niej człowiek nie poddaje się rozpaczy.
całą rodzinę.
    Drugi z poematów jest refleksją na temat miejsca, w jakim poeta zamieszkał, czyli wieży. Przewija się tutaj korowód barwnych postaci. Podkreślone zostają ich niezwykłe cechy, wzajemne relacje i wpływ, jaki mieszkańcy tej okolicy mieli na siebie.

R.Z.

Cormac Mccarthy - Dziecię Boże

Książkę Cormaca McCarthy poleciłbym wszystkim zwolennikom mrocznego spojrzenia na świat rodem z cmentarnych ballad Nicka Cave'a czy ponurych songów Toma Waits'a. Głównym bohaterem powieści jest odtrącony Lester Ballard – prostak i nikczemnik. Jego odrzucenie przez społeczeństwo sprawia, że dopuszcza się czynów straszliwych staczając się na samo dno. Przystaje do podobnych sobie, morduje i włóczy się bez celu. Kiedy po dokonanym morderstwie kryje zwłoki na strychu swojej chaty, dom ogarnia pożar. Ma to wymiar symboliczny. Autor uzasadnia tezę, że nie ma miejsca dla zwyrodnialców przy domowym ogniu, który sprawia, że funkcjonujemy w społeczeństwie. Z drugiej strony nie ocenia Ballarda - „profesjonalnego producenta koszmarów”
Obok niezwykle poetyckich opisów południowego pogranicza Stanów Zjednoczonych jego przyrody i rytmu czasu McCarthy przekazuje „na sucho” postępowanie Lestera Ballarda i jego zbrodnie. Niezwykłe w tej książce jest to, że autor każe czytelnikowi cieszyć się kiedy ten wzrusza czy kiedy przeżywa swoje małe święta jak te urządzone przy ognisku w jaskini z mortadelą. Zbrodnie natomiast podane są często w lakoniczny sposób jakby samemu Ballardowi nie sprawiały żadnego trudu. Bo kiedy Ballard zabija…

R. Z.

Barbara Kosmowska - Puszka

Książka Puszka opowiada o nastoletniej dziewczynie nazywanej przez wszystkich Puszką. Jej mama dostała roczne stypendium naukowe do Japonii, w związku z tym Puszka musiała wyjechać z Warszawy, do nieznanej w ogóle babci, do Słupska. Wchodzenie w dorosłość to trudny okres każdej nastolatki, ale jeżeli jeszcze nie ma się przy sobie życzliwych osób, staje się to o wiele większym problemem. Bohaterka przeżywa wiele trudnych chwil w swoim życiu, od pozornej przyjaźni, poprzez poznawanie sekretów rodziny. W Słupsku poznała Miłkę, dziewczynkę - optymistkę. Jej wielka radość życia czyni ją - nadzwyczajną, wielkoduszną osobą.
    W tej książce każdy się zmienia, nawet nasza Puszka.

    Moim zdaniem książka ta opisuje sceny z życia wzięte. Autorka ma świetny styl pisania, który oddaje nastrój i chwile które bohaterzy przeżywają. To świetna książka, którą warto przeczytać.

DKK Lubsza

Eric-Emmanuel Schmitt - Oskar i Pani Róża

Czy można odzyskać wiarę w obliczu śmiertelnej choroby? Dziesięcioletni bohater książki Erica-Emmanuela Schmitta, Oskar, nie wierzył w możliwość dokonania tego, aż do spotkania z enigmatyczną panią Różą. Niepokorny chłopiec jest chory na białaczkę i pozostało mu niewiele dni życia, jak sam mówi „podpalił psa, kota i mieszkanie (zdaje się nawet, że upiekł złote rybki)”. W zapasach z rzeczywistością i chorobą pomaga mu postać, o której niewiele możemy powiedzieć - pani Róża. Osoba ta, była zapaśniczka, potrafi - jak gwarantuje Oskar - znaleźć wyjście z każdej sytuacji. To właśnie „ciocia Róża”, jak ją nazywa nasz mały bohater, proponuje Oskarowi pisanie listów do „Szanownego Pana Boga”, a także traktowanie
każdego cennego dnia życia jako kolejnych dziesięciu lat. I w ten sposób Oskar co dnia pisze list opisujący tajemnice każdego z dziesięciu lat życia, z jego urokami i smakiem, a nade wszystko z jego przemijaniem. Pojawiają się takie kwestie jak lęk przed śmiercią, wyrażanie uczuć, Bóg w obliczu cierpienia. Im bardziej Oskar zbliża się w kierunku śmierci, tym bardziej zaczyna wierzyć w Boga, coraz bardziej otwierając się na niego. Dzieli się z nim swoimi spostrzeżeniami i przemyśleniami.
     Książka jest swego rodzaju przewodnikiem po życiu, autor stara się przekazać najważniejsze życiowe mądrości, konkludując, że jest ono największym darem i tylko ten, kto może je stracić, jest w stanie docenić jego wartość. Jest to ostrzeżenie, ale również wskazówka, że trzeba żyć intensywnie i każdą chwilą, jakby życie miało się zaraz skończyć.

R. Z.

Henriego Michaux - Niejaki Piórko

„Niejaki Piórko” Henriego Michaux to zbiór krótkich opowiadań ujmujących istotę losów tytułowego Pana Piórko. Jest to bohater niepokojący, który ma styczność z rzeczywistością fantastyczną z pogranicza jawy i snu. Pan Piórko na kartach tej niewielkiej książeczki miewa przeróżne, dziwne przygody. Kluczowym pojęciem przydatnym do zrozumienia intencji autora jest tutaj słowo surrealizm. Piórko to przykład groteskowego bohatera, który w każdej przygodzie omawianego tomiku wpada w sytuację wywołującą u niego zakłopotanie lub ogólne zaskoczenie. Wybitny krytyk literacki, pisarz i tłumacz Jerzy Lisowski porównał tę postać do bohaterów wykreowanych
przez Charliego Chaplina. W tych filmach również ogólny chaos wydarzeń daje się we znaki bohaterowi i ma wpływ na jego niezwykłe postępowanie. Być może, jak ma to miejsce w filmach Chaplina, Pan Piórko jest dla Henriego Michaux swoistym alter ego, w którego postaci genialny pisarz realizuje obrazy wykreowane przez swoją wyobraźnię.
    Zbiorek „Niejaki Piórko” sugeruje nam, jak kruche i delikatne jest istnienie człowieka w świecie, dając na to dowody co chwilę. Raz jest mowa o utraconej głowie, fetyszu który przechodzi z rąk do rąk jako rodzaj prezentu, za chwilę o zmasakrowanym ciele rozjechanym przez pociąg w trakcie snu i konsekwencjach prawnych tego faktu. Historie opowiadane przez autora przypominają też trochę niesamowity i gęsty od grozy istnienia świat Kafki. Mnie najbardziej utkwiło w pamięci opowiadanie zatytułowane „Noc z Bułgarami”. W opowiadaniu tym pojawia się problem usuwania trupów z pociągu. Dopiero na samym końcu tekstu pada pomysł, żeby wyrzucić je przez okno.

R. Z.

Janusz Świtaj - Dwanaście oddechów na minutę

„Wielu zniechęca perspektywa porażki. Nie warto się nad tym zastanawiać. Po pierwsze zawsze jakiś sukces osiągniemy (…), a po drugie chodzi o to, by walczyć, by umrzeć na polu bitwy. Patrzcie, ilu zdrowych umiera pokonanych przez życie!”
Janusz Świtaj, Dwanaście oddechów na minutę, str.171


    Wiele jest dzisiaj książek nagradzanych. Słusznie i niesłusznie. Równie wiele – licznych nagród literackich, nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Te wszystkie wyróżnienia przyznawane są po to, by zwrócić uwagę,
zachęcić do sięgnięcia po tę czy inną pozycję. Jednakże książki nagradzane, rekomendowane przez znawców i krytyków literatury nie zawsze są tak chętnie wybierane przez czytelników. Inne są gusta czytelników, inne jurorów. „Dwanaście oddechów na minutę” nie należy do tej kategorii książek, nie znajdziemy jej na liście najpopularniejszych ani nominowanych do którejś z nagród. Nie jest to lektura ani łatwa, ani lekka, jak nie było i nie jest łatwe życie jej autora. Mimo to warto po nią sięgnąć. Nie tylko warto, ale trzeba.
    Janusz Świtaj to całkowicie sparaliżowany człowiek, znany z mediów ze swego dramatycznego apelu o zaprzestanie uporczywej terapii. Pisze o sobie: „Mam niemal dwa metry wzrostu ( co zresztą rodzi wiele komplikacji), a z tych dwóch metrów żyje tylko głowa. Tylko ona wystaje zza zasłony śmierci”. Ta „wystająca zza zasłony śmierci” głowa, ołówek trzymany w ustach, którym Świtaj uderzał w klawiaturę komputera, złożyły się na powstanie tej książki.
    Książka ta porusza problem bardzo aktualny we współczesnych czasach. Temat eutanazji przewija się ciągle w mediach, coraz częściej i więcej słyszy się o jej legalizacji na świecie. Co jakiś czas pojawiają się publiczne dyskusje między jej zwolennikami a przeciwnikami.
    Niezależnie od światopoglądu uczestników takich debat pozostaje problem opieki nad chorymi i sparaliżowanymi. Niestety bowiem, zaciekle prowadzona nad tą kwestią dyskusja, tak często obecna w przekazach medialnych, nie przekłada się na poprawę losu i opieki nad tymi najbardziej zainteresowanymi. Są oni ciągle najbardziej niezauważani i bezbronni, przykuci do swych łóżek, zdani na łaskę i niełaskę innych, najczęściej jednak na pomoc swych rodzin, nierzadko będących u kresu wytrzymałości fizycznej i psychicznej spowodowanej koniecznością ciągłej opieki, na którą ich bliskim nie starcza już sił. W 2007 roku autor „Dwunastu oddechów na minutę” wnioskował do sądu o umożliwienie mu zaprzestania uporczywej terapii w razie śmierci jednego z rodziców opiekujących się nim stale od kilkunastu lat w małym mieszkaniu na ósmym piętrze jastrzębskiego bloku.
    Niepełnosprawność sprawia, że osoby te sytuowane są poza społeczeństwem, a z racji swej niepełnosprawności nie mają prawa głosu. Ale oni są i zawsze będą w każdym społeczeństwie, bo nikt nie może zagwarantować, że będzie do końca życia zdrowy i sprawny. Wiele osób zdrowych często narzeka na swoje życie, poddaje się apatii i zniechęceniu. Nie stać ich, aby w swoim życiu coś zmienić.
    Historia życia tego człowieka, który przez siedem lat spisywał to, co przeżył i przeżywa do dziś, i jego walka o ludzką godność mogłyby zmotywować do lepszego życia niejedną całkiem sprawną i zdrową osobę. Od szesnastu lat jest całkowicie sparaliżowany i żyje tylko dzięki temu, że pomaga mu w oddychaniu respirator, jego „pan i władca”, który pozwala mu mówić w rytmie właśnie dwunastu oddechów na minutę. Jednak przede wszystkim żyje dzięki opiekującym się nim rodzicom, co zresztą zostało wyraźnie zaznaczone w dedykacji na początku książki: „Moim rodzicom i tym, którzy oddali Wam swoje nogi, ręce i wszystkie marzenia – Waszym rodzicom”. Jest to książka bardzo szczera, w której zawarta jest relacja z walki o życie, zdrowie i ludzką godność. Janusz Świtaj pisze o wartości życia ze swojej perspektywy. Książka ukazała się w 2008 roku, rok wcześniej Polacy usłyszeli jego dramatyczny apel, a na ekranach telewizorów zobaczyli młodego człowieka mówiącego z wielkim trudem i wysiłkiem. Jak mówił Janusz dziennikarzom podczas premiery swej książki – praca nad nią była dla niego bardzo dużym wysiłkiem fizycznym i emocjonalnym.
    Doceniając ten wysiłek, czytelnik sięgający po „ Dwanaście oddechów na minutę” może się przekonać sam, jak wiele problemów mają na co dzień niepełnosprawni, z jakimi trudnościami muszą się oni borykać. „Niestety osoby, które żyją szybko trybem zapędzonego życia, nie zdają sobie sprawy, że nawet najmniejsze przeszkody dla nas są trudne do pokonania” – to słowa Janusza Świtaja.

     „Dwanaście oddechów na minutę” to książka niezwykła, a na niezwykły szacunek zasługuje jej autor. Dla tych, którzy po nią sięgną, płynie z niej mimo wszystko wiele optymizmu i przesłanie, aby umieć się zatrzymać i żyć dobrze i godnie. Szacunek, podziw – to nie jedyne uczucia, które rodzą się po przeczytaniu tej historii. Jak można przeczytać na okładce, książka wywołuje silne i skrajne emocje. Jest to książka, obok której nie można przejść obojętnie, tak jak nie można przejść obojętnie obok łóżka chorego. „Nikt nie ma prawa przejść obojętnie obok łóżka chorego” – w tym streszcza się wszystko. „Dla człowieka, który jest całkowicie zdany na łaskę innych, kwestia obojętności, ciągłego dopominania się o uwagę jest absolutnie kluczowa” – pisze Janusz Świtaj, odwołując się do słów Jana Pawła II.
    Od czasu ukazania się tej książki i rozpoczęcia pracy w fundacji Anny Dymnej „Mimo wszystko”, gdzie wyszukuje za pośrednictwem Internetu osoby w podobnej do swojej sytuacji, jego życie zmieniło się, zaczął naukę w szkole średniej, ale nadal chciałby skrócenia swego pełnego udręki życia: „Mam jakieś zajęcie, dzięki któremu moje ciągłe przebywanie na tym świecie komuś jest do czegoś potrzebne, ale nadal jestem całkowicie sparaliżowanym Januszem Świtajem, podłączonym do respiratora. Nie da się od tego uciec. Moim największym marzeniem jest koniec tej udręki” – podkreśla Świtaj.
    Książka-autentyk, książka-przestroga, dająca wiele do myślenia, pobudzająca do refleksji nad życiem, śmiercią i wiecznością. I choć to tematy niełatwe, warto mimo wszystko po nią sięgnąć, aby przekonać się, ile naprawdę jest warte ludzkie życie, którego zdrowy człowiek często w ogóle nie docenia.

Grażyna Grajoszek

Irena Matuszkiewicz – Przeklęte, zaklęte

Klamrą spinającą powieść jest klątwa rzucona przed laty przez Cygankę. Młoda wówczas dziewczyna, Marcysia, nie chciała zapłacić za wróżbę, więc wygłoszone przekleństwo „Bądź przeklęta, głupia! Ty i twoje całe babskie nasienie aż do piątego pokolenia. Obyście nigdy nie poszły za tych, których kochacie, oby los wiecznie pod górę was prowadził” spłynęło na nią i na kolejne pokolenia. I zgodnie z tą przepowiednią snuje się rodzinna opowieść obejmująca historię życia pięciu kobiet, stanowiących cztery kolejne pokolenia.
     Rodzinny album otwiera Marcjana Mojta, zamojska chłopka z dziada pradziada. Jest ona też swoistym „słupem granicznym” między wiejskością a miejskością rodziny.
Ona pierwsza – wychodząc za mąż – opuszcza rodzinne gospodarstwo, jednak jej przekonania ciągle obracają się wokół ziemi i tradycji wyniesionej z domu rodzinnego. Bowiem tylko posiadanie odpowiedniej ilości gruntu daje zabezpieczenie na przyszłość i jest gwarancją wyższego statusu społecznego. Inaczej myślą już jej córki – Eleonora i Zofia. Obie układają sobie życie w mieście (Zofia wyjeżdża nawet do Niemiec) i robią wszystko, by nie żyć tak jak ich matka. Ela prowadzi wraz z mężem zakład krawiecki, Zofia zostaje pielęgniarką. Dla Eleonory ciągle praca jest najważniejsza, ale już jej córka, Mirosława, ma inne priorytety. Zostaje lekarką, jednak to rodzina jest dla niej źródłem satysfakcji. Najmłodsza z rodziny, Agnieszka, jest już zupełnie „współczesną” dziewczyną – wykształconym konserwatorem zabytków, ale i szczęśliwą przyszłą mamą.
     Kolejne opowieści pokazują, jak przez lata zmieniała się Polska i sytuacja kobiety w kraju. Od chłopki – o wartości której decyduje ziemia, a o losie – rodzice, po kobietę samodzielną, świetnie radzącą sobie w życiu. Agnieszka – najmłodsza z przedstawionych kobiet – mentalnie, obyczajowo, społecznie oddalona jest o lata świetlne od swej prababki. Zmieniające się czasy zmieniają ludzi, otwierają umysły i dają nowe możliwości. Dzięki wrodzonej inteligencji i zdobytemu wykształceniu kolejnym bohaterkom udaje się osiągnąć wyższy status społeczny, ale i odnaleźć szczęście.
     Być może to dzięki temu pozytywnemu przesłaniu powieść Ireny Matuszkiewicz czyta się z przyjemnością. Książka – szósta z kolei w dorobku autorki – inna jest od poprzedzających ją utworów. Mimo bardzo przystępnej formy: prostego, ale bogatego języka, przejrzystej konstrukcji powieści – ciężar gatunkowy tej książki jest większy. Prowokuje bowiem do zadania sobie pytania o własne korzenie, o wartości, które starali się przekazać nam rodzice, o ukryte w pamięci przeszłych pokoleń historie naszych przodków.

Piekarz Krystyna

Marek Krajewski - Dżuma w Breslau

Przedwojenny Wrocław w kryminale Marka Krajewskiego „Dżuma w Breslau” to miasto, gdzie na każdej ulicy jest dom publiczny, gdzie prostytutki bezwstydnie stoją na każdej przecznicy, gdzie ludzie stojący na czele instytucji, które ustawowo powinny strzec dobra publicznego, zawiązują tajne stowarzyszenie mizantropów, które, krótko mówiąc, tego dobra nie strzegą. To miasto zboczeńców, hedonistów, wyuzdanych degeneratów i najbardziej ekscentrycznych zbrodniarzy. Miasto, gdzie wszelka moralność sięgnęła bruku.
    Eberhart Mock, główny bohater powieści, staje się wybawcą Breslau. Akcja piątej części przygód Mocka rozgrywa się we Wrocławiu lat dwudziestych ubiegłego
wieku. Jest jeszcze nadwachmistrzem pracującym w policji obyczajowej i próbuje rozwiązać zagadkę bestialskiego zabójstwa dwóch prostytutek, którym morderca przed śmiercią wybił przednie zęby. Mock ma nadzieję, że jeśli uda mu się rozwiązać sprawę, będzie w końcu miał szanse awansu na stanowisko radcy kryminalnego. Gdy po aresztowaniu i przesłuchaniu - w swoim stylu - wszystkich alfonsów z Breslau Mockowi udaje się wreszcie ustalić tożsamość zamordowanych kobiet, wychodzi na jaw, że na narzędziu zbrodni, znalezionym na miejscu zdarzenia, znajdują się jego własne odciski palców.
    Eberhart Mock to postać wielowymiarowa - składa się z samych szarości i półcieni, a nie bieli i czerni. To twardy policjant, znający się dobrze na swoim fachu. To zwolennik nietypowych metod śledczych i miłośnik literatury klasycznej. I choć nie jest ideałem - ma przeróżne słabostki i niewolny od wad charakter - jednak osobiście dopinguję go w każdej sytuacji. Bohatera Krajewskiego szanuję za konsekwencję i zasady, skuteczność i umiejętność podnoszenia się z upadku. Czekam na kolejną książkę z tym bohaterem lub tego autora.

Adam Zieliński

Yasmina Khadra - Zamach

Amin Dżafari jest izraelskim Beduinem. Po ukończeniu studiów lekarskich zostaje chirurgiem w szpitalu w Tel Awiwie. Poślubia piękną Silham i razem zamieszkują w willowej dzielnicy bogaczy. Jeżdżą po całym świecie, goszczą u siebie znakomitych ludzi, słowem: dobry przykład asymilacji Izraelczyków z Arabami. To wszystko wygląda wspaniale do momentu, gdy Amin dowiaduje się o zamachu w jednej z miejskich restauracji. W tym kraju to rzecz może nie tak niezwykła, ale tego samego dnia wieczorem lekarz zostaje wezwany do szpitala, by poznać tożsamość zamachowca-samobójcy – to jego żona. Od tej pory Amin Dżafari szuka motywów tej zbrodni, a przede wszystkim odpowiedzi na pytanie, jak to możliwe, że o niczym do
końca nie wiedział.
    Powieść ukrywającego się pod pseudonimem Yasmina Khadra Mohammeda Moulessehoula czyta się błyskawicznie. Wartka akcja i sposób przedstawienia toku myślenia bohatera pozwala mi kojarzyć książkę z serią kryminałów o Eberhardzie Mocku Marka Krajewskiego. Nie oznacza to jednak, że „Zamach” przypadł mi do gustu. Razi mnie zaślepienie Amina Dżafari, niepozwalające mu dostrzec stopniowego przyciągania żony do terrorystów. Nie podoba mi się także zbyt wczesna śmierć zamachowca – przeczytawszy książkę, do końca nie jestem pewien przyczyn targnięcia się Silham na życie swoje i innych. Powieść nie podoba mi się, co nie oznacza, że nie warto po nią sięgnąć. Myślę jednak, że warto uprzednio zagłębić się w temat konfliktu izraelsko-palestyńskiego, będącego tłem książki. Na pytanie „dlaczego” nie znajdziemy w książce jednoznacznych odpowiedzi. Pytania dalej pozostają pytaniami – ja stawiam sobie dodatkowe: czy nadejdzie kres bezsensownym walkom prowadzonym w tak nieludzki sposób? Do poszukiwania optymistycznej odpowiedzi skłania postawa doktora Dżafari – pogodzony z faktami postanawia przede wszystkim leczyć ludzi – nieważne, z której strony konfliktu.

Paweł Nowak

Mikołaj Łoziński - Reisefieber

Reisefieber to psychologiczna gorączka przed podróżą, jaką jest życie. Śmierć i szamotanina z życiem samotnej kobiety wychowującej syna. Sprawy błahe i bolesne, chwile piękne i ciepłe jak dar z nieba, to efekt nagłych wspomnień syna na wieść o śmierci matki. Jego cel to poznanie matki, ludzi wokół niej i prawdy o sobie.


Lucyna Strusińska-Jaworska

Roma Ligocka - Wszystko z miłości

Czytanie książki Romy Ligockiej bez znajomości jej wcześniejszych utworów staje się podobne wyjęciu rzeczy z kontekstu. By zrozumieć jej zachwyt nad codziennością, warto mieć ciągle w pamięci fakt, iż pisze to osoba, którą milimetry dzieliły od utraty życia, która wyszła z doświadczeń holokaustu, głodu, poniżenia, strachu. Która wie, że życie ma wartość samą w sobie, nawet wtedy, gdy pozornie nic się w nim nie dzieje. Częstokroć w pogoni za silnymi wrażeniami tracimy z uwagi codzienność z całą jej różnorodnością i wielobarwnością. Zielony pamiętnik nie jest tylko martwym, starym, nikomu niepotrzebnym przedmiotem. On ma swoją historię pełną wzruszeń i dramatyzmu. A nawet jeśli jej nie ma – od czego jest
wyobraźnia? Dlatego rzeczy są w naszym życiu tak samo ważne jak ludzie: pamiątki, bibeloty, pozornie bezużyteczne cacuszka są dawną chwilą zaklętą w materię. Są naszym wspomnieniem, naszą pamięcią o ludziach, którzy nas otaczali, ale też budują naszą tożsamość. Pozwalając nam bezboleśnie oswajać nowe miejsca, wędrują za nami do nowych mieszkań, do nowych ludzi, do nowego życia, ciągle przypominając jednak, że mamy korzenie, mamy swoją historię.
    Psycholodzy powtarzają, że nie można kochać innych, nie kochając przede wszystkim siebie. Tej miłości można się uczyć z felietonów Romy Ligockiej. Każdy pomysł, który pozwala poprawić nasz apetyt na życie, jest wart uwagi, zapamiętania, przećwiczenia. Dzień luksusu, który warto sobie zafundować od czasu do czasu, niekoniecznie musi wiązać się z nakładem finansowym: równie cenne jest odprężenie psychiczne, komfort wychylenia się poza codzienną rutynę, zdystansowanie się do wszystkiego, co nie jest dla nas źródłem radości i energii. Codzienność, ze swoją przewidywalnością, to bezpieczeństwo i ciepło, ale także pułapka utraty zainteresowania. Uważność i otwartość zamierają, gdy czujemy się zbyt wygodnie w życiu. A wtedy możemy przegapić chociażby drugiego człowieka. Z całą jego niepowtarzalnością.
    W jednym z felietonów Ligocka mówi również o strachu, który dopada nas, gdy już poczuliśmy się w życiu bezpiecznie. O strachu przed nowym, nieznanym. „Wydaje się, że zaraz, lada chwila, coś złego może się zdarzyć, a nawet powinno”. Pyta, czy w tych lękach nie gubi się czasem samo życie, czy „czarno widząc”, nie pozbawiamy się „lekkości myśli”, czyli beztroski. A przecież o ten właśnie stan braku trosk w życiu nam chodzi. Odwaga nie jest brakiem strachu, a tylko panowaniem nad nim, jak mówi. O ileż łatwiej wydaje się być, gdy dopada nas „wiosenna lekkość bytu”.
    Felietony, pisane w latach 2006-2007, w większości drukowane były wcześniej w miesięczniku „Pani”. Zebrane tutaj w jednym tomie mają większą „siłę rażenia”. Nie sposób nie poddać się urokowi tych krótkich opowieści, z których każda składa się na przesłanie, byśmy w pogoni za wywindowanymi pod niebo życiowymi celami nie gubili z oczu wartości rzeczy kruchych, będących w naszym najbliższym otoczeniu. Abyśmy nie byli obojętni wobec historii ukrytych w kufrze wspomnień, wobec ludzi wokół nas, z których każdy stanowi cały wszechświat uczuć, emocji, potencjalnych możliwości. Abyśmy zawsze szukali swego miejsca w życiu, oswajając je na swój własny, indywidualny sposób.

Alicja Karp

Mario Vargas Llosa - Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki

Powieść, wbrew sugestii tytułu i ewentualnym oczekiwaniom czytelników jednej z wcześniejszych powieści Maria Vargasa Llosy pt. „Pantaleon i wizytantki”, nie jest poświęcona wybrykom, ekscesom erotycznym. A przynajmniej nie tylko, bo przecież autor ten ma szczególne upodobania do opisywania scen erotycznych.
    Utwór ten opowiada, niezbyt wnikliwie, o pięćdziesięciu latach życia peruwiańskiego emigranta - dodajmy, że dobrowolnego - na tle wydarzeń światowych i intymnych. Czytelnik zajrzy do Limy, Paryża, Londynu, Tokio, Madrytu i przeczyta, że bohater, który jest tłumaczem UNESCO, uczestniczył w istotnych wydarzeniach, ale nie
dowie się o nich właściwie niczego konkretnego, istotnego dla świata i samego bohatera. Ricardo, poddając się naturalnym, niemal podstawowym popędom człowieka, ujawnia skromność swoich potrzeb. Najważniejszą z nich jest chęć przeżycia swego życia w Paryżu, a dopiero na drugim planie jest kobieta, a właściwie „dziewczynka”. Niezależnie od tego, ile ma lat, zawsze pozostaje dziewczynką. W tym momencie warto zwrócić uwagę na sposób narracji, jaką prowadzi główny bohater. Warto dlatego, że powierzchowność relacji wynika, jak mi się wydaje, z niezbyt poważnego traktowania otaczającego go świata, a ściślej - z zabarwionego ironią spojrzenia na otaczającą rzeczywistość. Wynika to być może z rozczarowania ideami, w tym i miłością. W ogóle warto się zastanowić, czy uczucie „do niegrzecznej dziewczynki” można nazwać miłością. Jeśli nawet tak, to jest ona deprawująca, skłaniająca bohatera wręcz do samounicestwienia.
     Czytelnik uważny na pewno zwróci uwagę na semantyczną wymowę języka. Już słowa użyte w tytule narzucają spostrzeżenie, które pozwala właściwie odczytać stosunek narratora-bohatera do kobiety. Szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak jest, nietrudno zauważyć, że jedną z przyczyn jest życie w oderwaniu od rodziny, środowiska, ojczyzny. Sądzę, że jest to istotny problem dla współczesnego człowieka, żyjącego w dobie globalizacji, której towarzyszy zacieranie tożsamości. Dla polskiego czytelnika powieść ta może być szczególnie ciekawa, gdy spojrzymy na ostatnie zjawiska emigracyjne.

Maria Różańska

Praca w toku

Pod koniec ubiegłego (już) roku ukazał się nowy tomik poetycki Tadeusza Różewicza – „Kup kota w worku”, świadectwo nieustającego od kilkunastu lat renesansu twórczości artysty (Różewicz przerwał trwające wiele lat milczenie w roku 1991 wybitnym zbiorem „Płaskorzeźba”, po którym opublikował jeszcze kilka ważnych tomików. Ostatnim „oficjalnym” wydawnictwem, pomijając polsko-niemiecki wybór wierszy „Nauka chodzenia. Gehen lernen”, było do tej pory wydane w 2004 roku „Wyjście”, jednak faktycznie ostatni był zamieszczony w wydanych w 2006 roku „Utworach zebranych”, zdecydowanie
godny uwagi zbiór „Cóż z tego że w śnie”).
    Tyle faktów, które wszystkim zainteresowanym są zapewne doskonale znane. Pora napisać coś o samym tomiku. A to bardzo trudne. Zaczynam tę recenzję już drugi raz, zupełnie od nowa. Za pierwszym razem pisałem, że jestem rozczarowany, że jeden z moich ulubionych poetów wydał zbiór, który w ogóle do mnie nie przemawia, nie budzi niepokoju, który twórczość Różewicza zwykła we mnie budzić odkąd zetknąłem się z nią w liceum. Podpierałem się w mym sądzie zamieszczoną w „Tygodniku Powszechnym” recenzją cenionego przeze mnie Andrzeja Franaszka („Don Kiszot z Radomska”, 23.09.2008), który pisze, że „Różewicz walczy z chaosem bronią chaosu”, co „nie służy z pewnością budowaniu, choćby literackiego, ładu”. Bo że Różewicz kolejny raz daje świadectwo kryzysowi, upadkowi wartości i degradacji języka, nie zdziwi pewnie żadnego z jego stałych czytelników. Może jednak zdziwić to, co zauważa Franaszek – że poeta stylistycznie coraz bardziej wpisuje się w rzeczywistość, którą piętnuje, że „porusza się niejako na tym samym ringu”. Oczywiście, nie jest to w pisarstwie Różewicza zjawisko nowe, jednak w wypadku ostatniego tomiku przytłacza jego skala. I nie wzbudza mojego sprzeciwu nazwanie niektórych z zamieszczonych w zbiorze tekstów „banalnymi i pustymi”. I rzeczywiście zaledwie kilka utworów przedstawia dla mnie jakąkolwiek samodzielną wartość poetycką. To niewątpliwie może przemawiać za rozczarowaniem całym zbiorkiem i uzasadniać słowa Franaszka: „Niech […] nowy tom zostanie zapamiętany z powodu dwóch wierszy [«Credo» i «niebieska linia»]”.
    Mnie jednak takie rozwiązanie mocno zaniepokoiło (a jednak). Na ratunek przyszedł mi podtytuł zbiorku – „work in progress”. Łatwo można go zinterpretować, przypominając sobie, że Różewicz zamieszcza w swoich tomikach „reprodukcje” swoich rękopisów, na których widoczne są autorskie poprawki, co daje wrażenie, że obcujemy z procesem powstawania wiersza. A gdyby rozciągnąć wymowę podtytułu na konstrukcję całego tomiku, uczynić z niego metaforę dla poetyckiej pracy… nie, dla pracy poety? Bo czy naprawdę można uwierzyć, że twórca, który od dziesięcioleci mówi o nieustającym, pogłębiającym się kryzysie, potrafi (i chce) mówić tylko tyle? Diagnozować, wyszydzać? Marudzić? Ja nie mogę w to uwierzyć i nie wierzę. Nie spodziewam się znaleźć u Różewicza lekarstwa na przedstawione choroby, bo tego autor „Kartoteki” nigdy nie oferował i nie zaoferuje. I nadziei na zmiany też w jego twórczości się nie doszukuję. Jest w niej jednak wciąż coś, co daje wrażenie, że jego praca ma sens. Bo ten okaleczony, zohydzony, pozbawiony dawnej wartości język, to wciąż jego jedyne narzędzie pracy. I tym ułomnym narzędziem MUSI się posługiwać, przeżuwać „kluski malma może malmö” i wypluwać banały o „bycie odbycie i zbycie”, żeby wciąż być „poszukiwaczem poezji”. Może przyjęcie takiej perspektywy pozwoli zobaczyć „Credo” nie jako perłę zagubioną wśród kiepskich wierszy, lecz jako uzasadnienie istnienia tychże. Zobaczyć, że te kiepskie wiersze to część pewnej strategii… Czy to za daleko posunięta interpretacja? Ale czy nie można zrozumieć, dlaczego ten osiemdziesięciosiedmioletni człowiek tak się trudzi, gdy czyta się słowa: „pochylony nad mętną / gnuśną pełną odchodów / rzeką życia / próbuję // czerpię z morza mowy / przelewam sto razy / z próżnego w puste / przesiewam piasek słów / zmęczony zasypiam / wtedy bóg rzeki / czysty zimny porywający / ucieka / budzę się z grudką / błota w zaciśniętej dłoni // w blasku słońca / w świetle księżyca widzę / złoto / złoto złoto złoto // guano rozpylone w kosmosie / w «nieskończoności» // zaczynam od początku / zaczynam jeszcze raz / zaczynam od końca”?
    Zakończenie recenzji w tym miejscu nadałoby jej pewnie gładki, pozytywny wydźwięk. Byłoby to jednak fałszywe. Bo mnie się ten tomik nie do końca podoba. Ale z zupełnie innych powodów niż Andrzejowi Franaszkowi. Nie razi mnie, że „humor chwilami jest przyciężki i jałowy”, że Różewicz nie buduje konstruktywnej przeciwwagi dla znienawidzonego chaosu. Widzę w tym bowiem świadectwo rzeczywistości. Razi mnie przede wszystkim zajadłość, balansująca na granicy starczej zrzędliwości, gorzkie pretensje, że „nagrody [Nobla] nie dostanie jakiś kontrowersyjny pisarz z Gliwic tylko Czech z Paryża za nieznośną lekkość bytu”, że „z sześćsettysięcznego nakładu / piątej części przygód małego / czarodzieja Harry Potter / i Zakon Feniksa nie pozostał / już żaden egzemplarz”. Nie kwestionuję słuszności oceny rzeczywistości, mój sprzeciw budzi jedynie niespotykana dotąd agresja, z którą nie potrafię się pogodzić.
    Ciągle jednak wierzę Różewiczowi, który w tytułowym wierszu ze zbioru „Cóż z tego że we śnie” mówi: „piszę na wodzie // z kilku zdań / z kilku wierszy / buduję arkę // żeby coś uratować”. I wolę go takiego. Jednak wiem, że to „budowanie arki” to dla niego mozolna praca, że rzeczywistość gniewa go, że złoto wciąż okazuje się kałem. Ale on ciągle szuka. A ja ciągle chcę być świadkiem tych poszukiwań, czytać zarówno „wiersze jak łabędzi śpiew”, jak i te „piskliwe zgrzytliwe rdzewiejące” („wyprzedaż w firmie TADZIO”).

Tadeusz Różewicz, Kup kota w worku (work in progress), Biuro Literackie, Wrocław 2008.

PM

Czy mężczyźni są światu potrzebni?

Zarówno tytuł wydanej w 2007 roku książki Janusza Leona Wiśniewskiego - „Czy mężczyźni są światu potrzebni?”, jak i jej okładka, na której widnieje męski akt, sugerują, że na pewno będzie to coś odmiennego niż pozostałe pozycje w dorobku autora. Jeśli chodzi o gatunek, to jest to, moim zdaniem, poradnik, który umieściłabym w tym samym nurcie co inne tego typu publikacje opisujące różnice płci ( jak np.: „Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus” Johna Graya lub „Dlaczego mężczyźni kłamią, a kobiety płaczą” Allana i Barbary Pease).
    W trzynastu krótkich rozdziałach zawarta jest, jak słusznie zapowiedział wydawca, „porcja zaskakującej
wiedzy”, która może zarówno bawić, jak i oburzać. Znajdziemy tu informacje o tym, jak pożądają mężczyźni, o geografii intymnej mężczyzn, o kopulacjach, ejakulacjach czy składzie chemicznym spermy.
    Temat ludzkiej seksualności i rewolucji seksualnej poruszany był już we wcześniejszej, głośnej „Samotności w sieci”. Jeden z jej bohaterów – narkoman Jim, dziecko rewolucji seksualnej - który opowiada wulgarną historię swego przyjścia na świat, urodził się w 1953 roku, kiedy Ameryką wstrząsnął drugi raport Kinseya. (Dla niewtajemniczonych: Alfred Kinsey - amerykański badacz os, który zajął się badaniem ludzkiej seksualności i opublikował swoje dwa najważniejsze raporty: „Zachowanie seksualne mężczyzny” z 1948 roku i „Zachowanie seksualne kobiety” z 1953 roku. Drugi z raportów wywołał szok w społeczeństwie amerykańskim i przyczynił się do wybuchu rewolucji seksualnej).
    Na autora słynnego raportu, a w szczególności na badania Instytutu Kinseya jako wzór rzetelności naukowej oraz jego autorytet często powołuje się Wiśniewski, aby usprawiedliwić wiele dewiacji w dziedzinie ludzkiej seksualności oraz nachalnie, według mnie, promować zbytnią swobodę seksualną dziś.
    Z poradnika „Czy mężczyźni są światu potrzebni?” dowiadujemy się, że mężczyzna nie może być wierny jednej tylko kobiecie, że marzy o całym ich haremie, że „praktycznie wszystkie badania przeprowadzone w XX wieku i na początku XXI wieku potwierdzają smutną tezę, że w dziedzinie seksu mężczyźni potrzebują ( i poszukują) różnorodności” i „że gdyby nie zakazy społeczne i kaganiec moralny mężczyzna korzystałby bez wahania z absolutnej swobody seksualnej”, która „zapisana jest w męskich genach”.
    Naukowo można wiele udowodnić, ale i nauka może się przecież mylić. W 1990 roku wydana została książka „Kinsey - seks i oszustwo”, napisana przez Judith Reisman i Edwarda Eichela, w której autorzy dowodzą, jakoby badania amerykańskiego zoologa, których opublikowanie spowodowało wybuch rewolucji seksualnej, przeprowadzone były świadomie zwodniczo. Ponadto podważają ich rzetelność i twierdzą, iż były pozbawione naukowego charakteru, choć prace Kinseya są do dziś podstawą wiedzy przekazywanej w ramach programów edukacji seksualnej. W tym momencie ma się ochotę zapytać: „ Lecz cóż to takiego jest prawda?”
    Książka „Czy mężczyźni są światu potrzebni?”, wbrew temu, co sugeruje jej tytuł, wcale nie daje, moim zdaniem, odpowiedzi na postawione pytanie. Równie dobrze jej tytuł mógłby brzmieć „Podbrzusze mężczyzny: geografia intymna” (jak zatytułowany jest jeden z rozdziałów).

Grażyna Grajoszek



Batya Gur - Morderstwo w szabatowy poranek

Widocznie zbliżające się Święto Pesach natchnęło mnie, by sięgnąć po kryminał izraelski. To chyba drugi, jaki przeczytałam. Pierwszy to powieść Jonathana Kellermana „Teatr rzeźni-ka”, ale z pewnością Kellerman, jako Amerykanin, ma mniejsze szanse na oddanie prawdzi-wych realiów współczesnego Izraela.
    Autorka „Morderstwa w szabatowy poranek” Batya Gur (1947-2005), urodzona w Izraelu, studiowała literaturę i historię na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie, zajmowała się krytyką literacką na łamach dziennika „Haaretz”. Napisała kilka powieści kryminalnych, przetłumaczonych na wiele języków.
    Młody, rozwiedziony, nieletni syn Juwal, zaniechana kariera naukowa historyka – oto Michael Ochajon, stworzony przez nią detektyw, który ma rozwikłać tajemnicę śmierci znanej psychoanalityczki Ewy Neidorff. Towarzystwo Psychoanalityczne w Jerozolimie, jego pracownicy oraz pacjenci to dość hermetyczne i dziwaczne środowisko. Ochajonowi z trudem przychodzi zrozumieć reguły nim rządzące. Przewodnikiem staje się najstarszy z naukowców, pochodzący z Niemiec dr Hildesheimer. Stopniowo okazuje się, że ci, którzy mają pomagać innym w rozwiązywaniu osobistych problemów, sami uwikłani są w kłopoty. W po-wieści ważne jest, kto skąd pochodzi. Ochajon jest Żydem z Maroka. Rodzice jego żony uratowali się z Holokaustu i podtrzymują europejskie tradycje, co trudno zrozumieć ich zięciowi. Przesłuchiwany w śledztwie Palestyńczyk, obywatel Izraela, traktowany jest przez policję nieufnie, jako podejrzany ex definitione. Gdy w czasie przesłuchania, uchyla się przed gwałtownym gestem oficera, to już wiemy, jak wyglądały jego wcześniejsze kontakty z policją. W powieści wyraźnie czuje się, że Izrael to kraj mały i w stanie stałej gotowości wojskowej. Powszechny kult munduru wojskowego nie budzi mojego specjalnego entuzjazmu, choć oczywiście rozumiem, jakie są jego źródła.
    W sumie intryga kryminalna nie jest szczególnie skomplikowana. Interesujące są natomiast, egzotyczne dla nas, tło obyczajowe i sportretowany świat psychoanalityków. Tłumaczenie tu i ówdzie pozostawia wiele do życzenia: kiedy po raz kolejny czytamy, że ktoś z bohaterów powieści dzierży kubek w dłoni...

jotka

Lisa Se - Kwiat śniegu i sekretny wachlarz

Osiemdziesięcioletnia kobieta opowiada historię swojego życia. Ten często wykorzystywany w literaturze pomysł zaowocował wieloma różnego rodzaju i poziomu utworami. Gwarancją sukcesu wydaje się bowiem sposób narracji; najciekawsza historia, gdy źle opowiedziana - traci swój urok. W przypadku „Kwiatu śniegu...” opowieść snuje się prosto, konsekwentnie, logicznie, ubrana jest jednak w całe bogactwo szczegółów, koloryt epoki i kostium tradycji. I w tym chyba tkwi niezaprzeczalny urok książki. W jej egzotyce kulturowej, w przedstawieniu mentalności XIX-wiecznego społeczeństwa chińskiego, całkowicie odmiennej od światopoglądu współczesnego Europejczyka.
    Życie codzienne w dawnych Chinach wyznaczone jest przez nakazy tradycji, porządku społecznego, głęboko zarysowanego podziału na świat bogatych i biednych, świat kobiet i mężczyzn. Świat męski (wai) jest na zewnątrz: to interesy, polityka, konieczność zapewnienia bytu licznej rodzinie. Nie on jest jednak tematem powieści. Lisa See opowiada o nei – świecie kobiet. To życie skupione we wnętrzach Izb dla kobiet, gdzie dni spędza się na rozmowach, haftowaniu, przygotowaniu młodych dziewcząt do roli żony i matki. Ten świat rządzi się swoimi prawami: przede wszystkim obowiązkiem posłuszeństwa („Jako dziewczyna słuchaj ojca, jako żona – męża, jako wdowa – syna”), wymaganiem uległości, bezdyskusyjnej akceptacji nakazanych tradycją zwyczajów i obrzędów. Jasno określone zasady decydują o hierarchii członków rodziny, nie dopuszczają łagodności ani pobłażania. O pozycji kobiety decyduje jej zdolność do urodzenia syna. Dziewczęta są postrzegane jako „bezużyteczne gałązki w drzewie genealogicznym”.
    Czasem – jak w wypadku głównej bohaterki powieści – dziewczyna ma szansę poprawić swoją pozycję społeczną poprzez małżeństwo. Prostym środkiem do celu jest skrępowanie stóp. Ryzyko śmierci związane z tym zabiegiem nie jest przeszkodą dla rodziców marzących o bogatym zięciu. Stawka jest na tyle wysoka, że matka bez wewnętrznego sprzeciwu poddaje sześcioletnią córkę zabiegowi łamania kości; ból i cierpienie są usankcjonowane społecznie. Pokoleniowo. Idealna, siedmiocentymetrowa stopa ma przecież uchronić córkę przed biedą i poniżeniem.
    Swoistą gwarancją bezpieczeństwa dla kobiet jest także związek laotong - aranżowana siostrzana przyjaźń. Laotong (‘ta sama’) – dziewczyna dobrana – wspólnie przez wróżbitę i swatkę – na podstawie zgodności 8 znaków ( m.in. dnia i godziny urodzenia) staje się z czasem dla głównej bohaterki najważniejszą osobą. Przyjaciółką, której można powierzyć – pisane tajnym pismem nu shu na sekretnym wachlarzu – troski, tajemnice, radości. Tragedia, będąca wynikiem nieporozumienia wywołanego brakiem precyzji tajemnego kobiecego pisma, jest także dla głównej bohaterki jednym z najboleśniejszych doświadczeń.
    Postacie pełne życia, zdecydowanie zarysowane na tle kultury dawnych Chin, to niekwestionowane atuty tej książki. Porcja wiedzy i emocji zagwarantowana.

Weina

Christian Jungersen - Wyjątek

Właśnie skończyłam czytać liczącą ponad sześćset stron powieść duńskiego pisarza Christiana Jungersena „Wyjątek”. Wydawca na czwartej stronie okładki zachęca do lektury przedstawiając w skrócie treść książki:
„Bohaterkami […] książki są cztery kobiety pracujące w Duńskim Centrum Badań nad Ludobójstwem.
    Kiedy dwie z nich zaczynają otrzymywać listy z pogróżkami, podejrzenie pada na Mirko Žigica, bośniackiego zbrodniarza wojennego. Czy sprawa może być aż tak oczywista? Kobiety wszczynają prywatne śledztwo, co w konsekwencji oznacza szpiegowanie koleżanki z pracy. Narasta napięcie […],
Powieść Jungersena nie jest kolejnym thrillerem, dzięki któremu zaaferowany czytelnik wraz z mężnym detektywem tropi przerażającego mordercę, grasującego w ciemnych zakamarkach miasta. Głównym wątkiem są tutaj drobne manipulacje, gry psychologiczne, toczone między bohaterkami, które w panice zaczynają podejrzewać siebie nawzajem. «Wyjątek» to niezwykły, precyzyjnie skonstruowany kryminał psychologiczny o relacjach międzyludzkich w stanie zagrożenia”.
    Warto na marginesie książki zastanowić się nad sobą. Czy przypadkiem nie ranimy kogoś swoim postępowaniem, nieopatrznie wypowiedzianym słowem. Czy w naszym najbliższym otoczeniu nikt nie jest tłamszony psychicznie przez innych...
    Tak niewiele trzeba, granica jest taka cienka... Anne-Lise odwiedza swojego lekarza, który przedstawia problemy związane z mobbingiem. Chwilami książka przypomina podręcznik psychologii, ale te fragmenty są udatnie wplecione w fabułę. Mobbing jest wszędzie, mówi lekarz, a traktować trzeba go tak samo poważnie, jak raka czy choroby serca. Ludzie zabijają się nawzajem – to leży w ludzkiej naturze. I niszczą się nawzajem. Nawet mogą nie zdawać sobie z tego sprawy. Robią to odruchowo. Brzmi to groźnie. Trzeba mimo wszystko z tym walczyć. Czy dla nas nie ma ratunku, czy ludzie są z natury tacy źli?
    Praca w Centrum Informacji o Ludobójstwie na pewno nie pozostaje bez wpływu na psychikę pracowników. Iben ciągle szuka informacji na temat psychologii zła, analizuje badania naukowe psychologów społecznych. Dochodzi do wniosku, że każdy z nas w sprzyjających warunkach może być katem. Nawet ofiara może szybko stać się katem. Człowiek zawsze nagnie rzeczywistość, żeby wytłumaczyć swoje postępowanie. Wszyscy możemy stać się mordercami, katami i zbrodniarzami wojennymi. To inni nas tworzą, inni ludzie decydują o tym, kim jesteśmy. Takie jest psychologiczne prawo natury. „Wszyscy działalibyśmy jak oprawcy, gdybyśmy znaleźli się na ich miejscu”. I sami nie jesteśmy w stanie wyrwać się z tego. Czy tak jest naprawdę, czy takie jest życie? Mam nadzieję, że jest w nas jakieś nieprzewidywalne dobro... Zawsze są wyjątki... Starajmy się być takim wyjątkiem... Odstraszyłam, czy zachęciłam do przeczytania tej powieści? Ciekawa jestem waszego zdania. 

Mewa

Samotność wśród bliskich

Na polskim rynku wydawniczym ukazała się kolejna książka szwedzkiej pisarki Majgull Axelsson Dom Augusty. Autorka znana jest polskiemu czytelnikowi dzięki powieściom Kwietniowa czarownica i Daleko od Niflheimu.
    Majgull Axelsson nie rozpieszcza odbiorców swojej literatury. Każda kolejna powieść niesie ze sobą wielki ładunek emocji i w niebanalny sposób opowiada o konfliktach, problemach, które dotykają ludzi w każdym zakątku ziemi. Autorka nie unika trudnych tematów, szczególnie wiele miejsca poświęca w swoich książkach problemom dzieci, przemocy, niesprawiedliwości
społecznej, obojętności wobec losu tych najmłodszych. Takich problemów dotyka między innymi powieść Dom Augusty – dramaty dziecięcej samotności w rodzinie, brak miłości i konsekwencje, jakie mogą wypływać z takich doświadczeń. Powieść rozpoczyna się tajemniczą sceną, która wprowadza elementy konwencji onirycznej. W epilogu czytelnik odnajdzie jej rozwiązanie. Niezrozumiałe zdarzenie pozostawia niepokój do samego końca fabuły. Oto czytelnik poznaje historię rodzinną trzech kobiet, które z wielką dokładnością powtarzają swoje dramatyczne historie życia. Nadzwyczajna powtarzalność losu pozwala stawiać pytanie o fatalizm w życiu człowieka i o niezależność w decydowaniu w kwestii własnej przyszłości.
    Augusta, Alicja, Andżelika, to najważniejsze bohaterki powieści, w tle przemykają Olga i Karina. Dzięki tym kreacjom autorka pokazuje pewne odwieczne prawa: niekochane dziecko nie potrafi rozpoznać swoich emocji i budować właściwych reakcji uczuciowych z innymi ludźmi. Dysfunkcyjność rodziny, przemoc i samotność uniemożliwia bohaterkom normalne funkcjonowanie w swojej społeczności, odbiera szansę na szczęśliwe życie. Pisarka usiłuje odnaleźć przyczyny, zrozumieć motywacje, które kierują człowiekiem i powodują, że potrafi zadawać ból, ranić najbliższych. Dostrzega pewną powtarzalności losu, byliśmy ofiarami przemocy, umiemy przemoc stosować, jednak mimo wszystko autorka nie usprawiedliwia takich zachowań mówiąc: To, że sami zostaliśmy skrzywdzeni, nie daje nam prawa do krzywdzenia innych. Trzeba być odpowiedzialnym za własne czyny. Ale istnieje też pewna logika, w tym, że ludzie krzywdzeni w dzieciństwie czasem stają się okrutnymi dorosłymi. O tym nie wolno zapominać. Axelsson nie usprawiedliwia działania postaci wykreowanych w powieści Dom Augusty, nie pozwala na przenoszenie dziedzictwa przemocy z rodziców na dzieci.
    Autorka posiada niesamowity dar empatii, dzięki któremu znakomicie potrafi „odczuwać” i przekazać na kartach swojej powieści bardzo skrajne emocje, których sama nigdy nie doświadczyła, w jednym z wywiadów mówi: Jednak kiedy zobaczyłam prawdziwą biedę i cierpienie, natychmiast pomyślałam: to mogłam być ja. Moje wygodne, bezpiecznie życie nie jest moją zasługą ani żadną oczywistością, jest tylko przypadkiem, łutem szczęścia. Mam jakąś łatwość identyfikowania się z ofiarami, z głodnymi dziećmi, z bitymi kobietami, z ludźmi, którzy są pozbawieni wpływu na własne życie. Mimo tego, że powieść Dom Augusty dotyka trudnych tematów jest to lektura warta uwagi, skłania do refleksji, uwrażliwia na problemy, wyzwala z obojętności wobec tego, co dzieje się wokół nas.

Majgull Axelsson: Dom Augusty/przeł. ze szwedzkiego Katarzyna Tubylewicz. – Warszawa: „W.A.B.”, 2006. – s. 446 (Seria z Miotłą).

Kalliope