piątek, 12 lipca 2013

Black Sabbath po obu stronach lustra

Nareszcie jest! Jeden z najważniejszych powrotów w dziejach muzyki rozrywkowej stał się faktem. Po ponad trzydziestu latach Black Sabbath znów nagrało płytę z Ozzym na wokalu. Jeżeli do tego  dodamy, że  na basie zagrał Geezer Butler, to otrzymujemy niemalże klasyczny skład odpowiedzialny za skomponowanie takich płyt jak „Paranoid”, czy „Sabbath Bloody Sabbath”. Szkoda tylko, że Bill Ward nie potrafił porozumieć się z kolegami i zamiast niego na perkusji musiał zagrać ktoś inny. Nie, żebym miał jakiekolwiek „ale” do jego zmiennika, jednak co klasyczny skład, to klasyczny skład. 

W wielu recenzjach „trzynastka”, bo taki tytuł nosi najnowsze dzieło zespołu, przyrównywana jest do „odgrzewanych starych kotletów”. Pojawia się też słowo autoplagiat. Ciężko z tymi opiniami się nie zgodzić. Czy jest to więc słaby album? Czy muzycy wykonali tak zwany skok na kasę? Jedni powiedzą tak, drudzy nie. Sęk w tym, że obydwie strony mają rację. Wszystko zależy, kto, czego oczekiwał po „13”. Ci, którzy liczyli na rewolucyjne rozwiązania, nowe formy wyrazu będą kręcić nosami, z kolei ci, co chcieli usłyszeć stare, dobre Black Sabbath nie rozczarują się. Jak oznajmił w jednym z wywiadów Ozzy, taką płytę powinni nagrać zaraz po „Sabbath Bloody Sabbath”. Zrobili to dopiero teraz, czterdzieści lat po wydaniu wspomnianego wyżej albumu. I to, tak na dobrą sprawę wyjaśnia, z jaką muzyką mamy do czynienia. Jaki cel przyświecał muzykom podczas jej komponowania? Chcieli wskrzesić ducha lat 70. Może dlatego gdzieniegdzie nawiązują do utworów z ich pierwszych płyt. Choćby otwierający album „End Of The Beginning” kojarzyć się może z „Black Sabbath”. Ten sam, ponury, mroczny, niczym z horroru nastrój. Rewelacyjny riff! A gdy wokalista zaczyna śpiewać, swym jakby zza światów głosem: „Is this the end of the beginning?” - aż ciarki po plecach przechodzą. Fantastyczny początek. Dalej też jest dobrze. Jedynie piosenka „Zeitgeist” mnie nie przekonuje. Za bardzo przypomina balladę „Planet Caravan”. I chyba głównie ze względu na ten utwór pada z różnych stron zarzut autoplagiatu. W pozostałych przypadkach, nawet jeżeli pojawiają się znajome nuty, korzystanie z tego słowa moim zdaniem jest lekkim nadużyciem. 

Black Sabbath powrócił w wielkim stylu. I choć już od dłuższego czasu zapowiadało się na reaktywację w klasycznym składzie, mało kto wie, że nie było to takie proste. Osiemnaście lat trzeba było czekać na premierową płytę zespołu, na której znów po ponad trzydziestu latach zaśpiewał Ozzy. W końcu jest. W tym miejscu warto wspomnieć o dwóch nietypowych, a zarazem niezwykle ciekawych pozycjach powstałych w międzyczasie. Mam na myśli autobiografie dwóch bodaj najważniejszych członków grupy - Ozzy’ego Osbourna oraz Tony'ego Iommiego. To w nich zawarte są wszelkie informacje na temat losów muzyków, ich karier, życia prywatnego, sukcesów i porażek. Tu dowiemy się również, co porabiał zespół przez te ostatnie osiemnaście lat. No prawie osiemnaście, gdyż Ozzy zakończył swe wspomnienia na roku 2009, a Tony na 2010. Niemniej, już wtedy istniał pomysł reaktywacji i nagrania nowej płyty. W ostatnim rozdziale Iommi pisze:  
Właściwie to napisałem już jeden, czy dwa utwory dla Sabbath, a pomysły ciągle pojawiają się w mojej głowie, ale nigdy nic nie wiadomo. Może, gdy to czytacie, siedzimy właśnie w studiu nagraniowym, albo nawet nasz album jest już w sklepach. A może znowu nic z tego nie wyszło i już nigdy nie wyjdzie? Może planujemy kolejną trasę, a może już nigdy nie wyjdziemy na scenę...”

Gdy czytałem te słowa, w Internecie dopiero co pojawiły się pierwsze promujące „trzynastkę” utwory. Wiedziałem więc, że album jest już nagrany i lada dzień będzie do kupienia. Może dlatego odniosłem wrażenie, że to nie koniec opowieści, że przede mną pozostaje jeszcze jeden rozdział, o nazwie „13”. Dopiero po nim, dojrzę słowo „koniec”. Chociaż nie, bardziej będzie pasować skrót „cdn”, bo nie wierzę, by historia Black Sabbath w tym miejscu miałaby dobiec końca.

„Iron Man. Moja podróż przez niebo i piekło z Black Sabbath" oraz „Ja, Ozzy. Autobiografia”, nie dotyczą jednak tylko ostatnich kilkunastu lat, nie należy ich też traktować jako książek typowo muzycznych. Oczywiście, muzyka jest tu wszechobecna. Autorami w końcu są legendarni muzycy, prekursorzy stylu zwanego heavy metalem. W dodatku opowiadają o swoim życiu. No właśnie, życiu, pełnym wzlotów i upadków. Pełnym zakrętów i mielizn. Tony i Ozzy nie owiją w bawełnę. Niczego nie wybielają. Otwarcie mówią o błędach. Nieraz pada też słowo przepraszam. Ich losy można przyrównać do pucybuta, któremu udaje zarobić się miliony. Lecz historia na tym się nie kończy, ona się raptem zaczyna. Imprezy, alkohol, narkotyki, wszystko zgodnie z maksymą „Sex, drugs and Rock'N'Roll”. To cud, że jeszcze są w stanie, komponować, nagrywać, koncertować. W swej autobiografii Osbourne, przytacza rozmowę z lekarzem, w trakcie której wymienia wszystkie używki jakie do tej pory zażył:
„Lekarz kiwa głową. Potem chrząka, rozluźnia krawat i mówi:
-Mam już tylko jedno, ostatnie pytanie, panie Osbourne.
-Proszę pytać.
-Dlaczego pan jeszcze żyje?


Dobre pytanie. Jak to możliwe, że ludzie po zażyciu całej tablicy Mendelejewa, plus kilku do tej pory nieodkrytych pierwiastków mają się tak dobrze? Sami tego nie wiedzą. I otwarcie o tym mówią, przestrzegając przy okazji innych przed wszelakiej maści używkami.

Rzecz jasna, nie mogło zabraknąć w obydwu autobiografiach licznych anegdot dotyczących samego zespołu. Niekiedy opowieści się uzupełniają, w innym miejscach poznajemy różne punkty widzenia na temat jakiegoś zdarzenia. Ktoś powie, że jedynie Iommi gra nieprzerwanie* od początku w Black Sabbath, więc tylko on może w pełni przedstawić jego dzieje. Zgadza się. Jednak Ozzy był przy zakładaniu grupy, to on polecił Geezer’a, w końcu uczestniczył też w nagrywaniu niemalże wszystkich jej najlepszych płyt. Ma się więc czym dzielić. Zrozumiałe jest, iż w pewnym momencie Ozzy zaczyna opisywać wydarzenia z okresu swojej solowej kariery. Nie mógł tego pominąć. W końcu poświęcił na nią połowę swego życia. Ale w ciągu tych ostatnich trzydziestu lat, drogi muzyków nierzadko się przecinały, czasem jako Black Sabbath, a czasem pod inną nazwą. Stąd tytuł niniejszej recenzji „Black Sabbath po obu stronach lustra”, czyli Black Sabbath widziany oczyma wokalisty oraz gitarzysty.

Na koniec należy wspomnieć o sposobie przedstawienia historii w książkach. Czytając opowieść Tony’ego, odniosłem wrażenie, jakby to była biografia napisana w osobie pierwszej. Główny nacisk położony został na jak najdokładniejsze przedstawienie faktów. Suchych faktów. Brakuje mi tutaj większego luzu, swobody. Całkiem inaczej rzecz ma się w przypadku Ozzy’ego. Jest to dosłownie jazda bez trzymanki. Od pierwszych stron uśmiech praktycznie nie znika z naszej twarzy. Ozzy pisze prosto, konkretnie, nie siląc się na wyszukiwanie wyrafinowanych słów. Niczego nie ukrywa, praktycznie rozbiera się przed nami, nie tracąc przy tym poczucia humoru. Ma świadomość tego, co zrobił źle, otwarcie o tym mówi, nie usprawiedliwia się, ale też nie zamierza się z tego powodu biczować.

Warto sięgnąć po obydwie autobiografie. Raz, że są to szczere spowiedzi wybitnych muzyków, dwa, że ukazują losy ludzi, którzy odnieśli wymarzony sukces, nie do końca będąc na to przygotowanym. Przy okazji poznajemy również zasady obowiązujące na rynku muzycznym. Pieniądze, jakie przez niego się przewijają. Poznajemy w końcu blaski i cienie sławy. Tony Iommi oraz Ozzy Osbourne swoje przeżyli i proszę mi wierzyć, mają dużo ciekawego do przekazania. 

„Nie zrozumcie mnie źle: bywam zły na innych, czasem nawet bardzo. Na takiego dajmy na to, Patricka Meehana, albo na prawnika, który próbował wystawić mi rachunek za piwo, albo na Boba Daisleya. Ale nie czuję do nich nienawiści i nie życzę im źle. Szkoda czasu i wysiłku, żeby się, <przekleństwo>, nienawidzić. Jaka z tego korzyść? Żadna. Nie zamierzam ubierać się w piórka archanioła Gabriela, po prostu uważam, że jeśli jesteście na kogoś wkurzeni, nazwijcie go dupkiem, zrzućcie to z siebie i się nie zatrzymujcie. Tak krótko żyjemy na tym świecie.”**

quidam

*Tony Iommi, na krótko, tuż po powstaniu Black Sabbath odszedł z zespołu, by zasilić skład innej legendy brytyjskiej sceny muzycznej Jethro Tull.
**Fragment książki „Ja, Ozzy. Autobiografia”. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz