czwartek, 21 kwietnia 2016

Marek Krajewski, Jerzy Kawecki - Umarli mają głos. Prawdziwe historie

Marek Krajewski znowu z kimś współpracował przy pisaniu książki?! Ale jak, przecież nic tego nie zapowiadało? I kto to w ogóle jest Jerzy Kawecki? Tego typu pytania narodziły się zapewne nie tylko w mojej głowie. Ci,  którzy czytają książki od deski do deski, a przy okazji mają wyśmienitą pamięć do nazwisk zapewne skojarzą Jerzego Kaweckiego jako jedną z osób wymienianych przez pisarza w podziękowaniach w prawie wszystkich swoich kryminałach. Pracujący na co dzień w Zakładzie Medycyny Sądowej Jerzy Kawecki od dłuższego czasu zbierał materiały ze spraw, w których osobiście brał udział z myślą spisania ich, gdy przejdzie na emeryturę. Na szczęście wcześniej o własnych planach literackich opowiedział przyjacielowi, wyżej wymienionemu Markowi Krajewskiemu. Temu z kolei pomysł na tyle się spodobał, że z marszu zaproponował wspólne napisanie książki.

„Umarli mają głos” to w rzeczywistości dwanaście opartych na faktach, sfabularyzowanych historii, rozgrywających się we Wrocławiu lub w jego okolicach. Autorzy ukazują w nich, ile dobrego może wnieść do śledztwa ekspertyza fachowo wykonana przez medyka sądowego w trakcie sekcji zwłok. Dlatego przedstawiane w książce zbrodnie, a także hipotezy i wnioski proponowane przez Jerzego Kaweckiego są prawdziwe. Prawdziwy jest też sposób jego postepowania. Zmianie natomiast uległ czas rozgrywania poszczególnych wydarzeń, nazwiska bohaterów, gdzieniegdzie dodano fikcyjne wątki. Wszystko w celu aby nie naruszyć dóbr osobistych ludzi, którzy w bohaterach tych – że tak powiem – reportażowych opowiadań mogą rozpoznać siebie, swoich bliskich czy znajomych.*

Marek Krajewski zaskakuje. Już pomijam tematykę książki, choć po prawdzie już sama ona może najbardziej dziwić, jednak moją uwagę od samego początku przykuł sposób, w jaki opowiada pisarz. Zamiast długich, szczegółowych opisów nierzadko o filozoficznym zabarwieniu autor stawia na dynamizm i prostotę.  Dzięki takiemu zabiegowi czytelnik nie jest zarzucany skomplikowanym słownictwem medycznym, ani nie męczy się w trakcie śledzenia kolejnych kroków Jerzego Kaweckiego przy stole prosekcyjnym. Od razu chciałbym zaznaczyć, daleko mi od krytyki umiejętności pisarskich Marka Krajewskiego. Po prostu uważam, iż to co dobrze funkcjonuje w jego powieściach, niekoniecznie sprawdziłoby się tutaj. A tak otrzymujemy dwanaście ciekawych, trzymających w napięciu opowiadań kryminalnych, które wymyśleć mogło jedynie życie.

Szkoda tylko, że na końcu nie zamieszczono przekładów występujących gdzieniegdzie zwrotów łacińskich. Niby obcujemy z nimi na co dzień, a przynajmniej z ich częścią, ale nie sądzę by każdy wiedział co oznaczają. Ot, taki malutki kamyczek do ogródka.

quidam

*Fragment przedmowy autorstwa Marka Krajewskiego

piątek, 1 kwietnia 2016

Sarah Waters – Pod osłoną nocy

Lata czterdzieste, Londyn. „Pod osłoną nocy” to przede wszystkim kilka twarzy Londynu i poplątanych zdarzeń. Mieszkają tu: piach, lęk, miłość i trochę słońca. I wojna, która jednak nie gra pierwszych skrzypiec w historii. O czym opowiada Sarah Waters?

Kiedy dwa tygodnie temu na regale dojrzałam jej kolejną (choć nie według chronologii wydań) powieść, wiedziałam już, że nie możemy się minąć. Przyznam, że nie do końca rozumiem, z czego wynika mój pociąg do jej pisarstwa, bo zdecydowanie nie jest to typ książek, które „wciągają” od pierwszych stron, a wręcz przeciwnie – to pozycje, które bardzo powoli, acz konsekwentnie, wchłaniają czytelnika do środka. Może w tym tkwi haczyk. Są intrygujące, jednak intrygujące nieoczywiście. Fabuła zwykle płynie z wolna, napięcie rodzi się gdzieś podskórnie, i choć zwroty akcji nie są autorce obce, to przychodzą lekko i swobodnie, niemal spodziewanie.

Sarah Waters to brytyjska pisarka, znana przede wszystkim z powieści w stylu wiktoriańskim, w których sensacja, zagadka i miłość przeplatają się w zawiłym tańcu. Brzmi typowo, prawda? Jednak miłość u pani Waters zawsze jest niebanalna i szczególna. To  prawdziwa specjalistka w dziedzinie homoseksualnych powieści historycznych, która w swoim zamiłowaniu jest niezwykle konsekwentna. W powieściach zmieniają się postaci, czasy, konwencje – jednak zawsze, niezmiennie możemy spodziewać się skomplikowanych kobiecych relacji i, powtórzę to, Londynu.

„Pod osłoną nocy” nie jest najnowszą pozycją autorki, lecz w zbiorach biblioteki pojawiła się stosunkowo niedawno. Akcja toczy się w latach czterdziestych dwudziestego wieku i przepływa niemal na zderzeniu dwóch przeciwstawnych światów: wojennego i powojennego. To różnica  miesięcy, czasem lat, które stają się granicą nie do przekroczenia, zmieniając ludzi nie do poznania.

Trudno powiedzieć cokolwiek o fabule tak, by nie zdradzać za wiele. Wynika to ze szczególnej konstrukcji powieści, ponieważ tym razem Sarah Waters opowiedziała historię od końca. To świetny zabieg kompozycyjny, bardzo charakterystyczny dla niektórych pozycji kryminalnych. Być może w ten sposób autorka postanowiła zrekompensować swoim „kryminalnym” czytelnikom brak kryminalnego motywu, skutecznie. Sama, sięgając po książkę, pewna byłam, że na wzór jej innych powieści (jak: „Za ścianą”, „Niebanalna więź” czy nawet „Złodziejka”, w której intryga goni intrygę) będzie to kolejna historia pełna zagadek, tajemniczych morderstw, i śmierci.

W rzeczywistości, śmierci w „Pod osłoną nocy” nie brakuje, jednak tym razem nie jest ona efektem intryg, ale trudnych czasów, w które bohaterowie zostali wrzuceni. Nie ujmuje to pisarstwu autorki, której obyczajowo-psychologiczny dryg został zachowany w nieskażonym stylu. I to także urzeka. Zdolność płynięcia z prądem przy jednoczesnym waleniu się budynków,  przy subtelnym przeplataniu się historii bohaterów, przy towarzyszącym postaciom huku bombowców. To nieprzewidywalne i naturalne przeplatanie się losów osób, które nigdy miały się nie spotkać. Osób, które połączyła i podzieliła nie sama wojna, ale splot zbiegów okoliczności i uczuć. To wszystko sprawia, że opowieść wydaje się bardzo rzeczywista. I porusza.

Joanna