czwartek, 14 lutego 2013

Gunnar Staalesen – Zimne serca

Nazwisko Staalesen zapewne niewiele powie przeciętnemu polskiemu czytelnikowi. Mimo bumu w ostatnich latach na skandynawskie kryminały, ten norweski pisarz pozostaje jakby w cieniu swych bardziej znanych kolegów. Do dziś, mimo napisania ok. 30 książek i zdobyciu paru nagród w tym za najlepszy kryminał w Norwegii (w 1975 i 2002 roku), na nasz język przetłumaczono raptem trzy z nich. Nie wiem, czy najlepsze, niemniej czytając "Zimne serca" zdałem sobie tak naprawdę sprawę, jakim bogactwem kryminalnym dysponują kraje z północnej Europy. Mankell, Nesbo, Läckberg, Sjöwall, Wahlöö... Lista ta wydaje się nie mieć końca. I ciągle rośnie.

Powieść zaczyna się można powiedzieć wręcz klasycznie. W pewien styczniowy dzień do biura prywatnego detektywa Varga Veuma przychodzi Hege, prostytutka. Zaniepokojona nagłym zniknięciem koleżanki po fachu prosi go o pomoc w jej odnalezieniu. Na pierwszy rzut oka sprawa nie wydaje się zbyt skomplikowana i tylko kwestią czasu jest jej szybkie rozwiązanie. Nic bardziej mylnego. W miarę jak Veum coraz bardziej zagłębia się w śledztwo, odkrywa, że tajemnicze znikniecie dziewczyny może mieć coś wspólnego z wydarzeniami z przed paru lat. Co tak naprawdę zdarzyło się, gdy jeszcze jako dziecko, wraz z dwójką rodzeństwa oddana została pod opiekę Komitetu Sąsiedzkiego? Przecież wszystkim zależało tylko na ich dobru. Dlaczego więc, gdy dorosła trafiła na ulicę, jej brat do więzienia, a tylko starszej siostrze udało się wyjść na prostą? Co poszło nie tak? Veum próbując znaleźć odpowiedzi na te i inne pytania musi otwierać drzwi, które nie wszyscy chcą, aby zostały otwarte, rozdrapywać stare rany, wydobywać na światło dzienne wspomnienia, które już dawno zostały zakopane głęboko w ludzkiej pamięci.

„Zimne Serca” na swój sposób jest ciężką książką. Prostytucja, czy wykorzystanie seksualne nieletnich nie są zbyt łatwymi oraz wdzięcznymi tematami. Nie wystarczy tylko pobieżnie zarysować tła, aby przekonująco opowiedzieć historię. Trzeba niestety dość szczegółowo, ze wszystkimi drobiazgami opisać środowisko, brutalność, ból, psychikę ofiary, psychikę oprawcy. Wtedy można powiedzieć o książce, że jest realistyczna. Wtedy ma się wrażenie, że to co się czyta mogło wydarzyć się naprawdę. Tylko, czy w takim przypadku możemy jeszcze mówić o kryminale? Czy zbrodnia, która de facto powinna wieść prym, nie zostaje zepchnięta na dalszy plan? Mistrzowie nordyckiego (bardziej znanego jako skandynawskiego) kryminału, do perfekcji opanowali umiejętność mieszania aspektów społecznych z przestępstwem. W ich powieściach możemy znaleźć i rozrywkę, i refleksję nad otaczającym nas światem. Nie inaczej jest w "Zimnych sercach". Wartka akcja, ciekawie zbudowana intryga sprawia, że książkę czyta się z wielką przyjemnością, a po jej zakończeniu ciężko nie przysiąść choć na chwilę w zadumie nad życiem własnym oraz bliźnich.

Ale dobra książka to nie tylko dobrze opowiedziana historia, lecz również ciekawy bohater. Varg Veum do takich z pewnością należy. Aktualnie prywatny detektyw, niegdyś pracownik opieki społecznej. Nie boi się wsadzać głowy tam, gdzie inni nie wsadziliby nawet nogi. Ryzykuje, czasem za dużo. W kontaktach z przestępcami do bólu bezczelny i prowokujący. Ironia w zasadzie go nie opuszcza. Nie jest przy tym typem rycerza w złotej zbroi, który z giwerą w ręku jest w stanie rozpętać wojnę ze wszystkim co złe. Choć obojętnie wokół zła nie przejdzie.

„Zimne serca” to bardzo dobry kryminał. Nieprzewidywalny, trzymający w napięciu. Smutny, ale jakże prawdziwy. Z jedynym tak naprawdę wygranym – prawdą. Takie kryminały najbardziej lubię. W takich się zaczytuję. Takie też polecam innym.

quidam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz