poniedziałek, 16 grudnia 2013

Mons Kallentoft - Wodne anioły

„Nie zawracajcie sobie głowy Stiegem Larssonem, Kallentoft jest lepszy”, czytamy na okładce książki. Tylko kim jest autor tych słów, niejaki Magnus Utvik? Ponoć krytykiem literackim. Przyznam szczerze,  nie znam. Być może tym stwierdzeniem skazuję się na ośmieszenie, ale naprawdę nie znam. A nie ukrywajmy, wielka popularność skandynawskich kryminałów sprawia, że niemalże każdy wydawca chce mieć w swojej ofercie chociaż jeden tytuł z tego gatunku, licząc na duże zyski ze sprzedaży. Jesteśmy więc zalewani następcami, mistrzami, tego a tego pisarza. I nie da się ukryć, nie zawsze są to wysokich lotów książki. Dlatego podchodzę z dużym dystansem do takich zachęt. Choć z drugiej strony z przyjemnością sięgam po każdy kryminał skandynawski, jaki jest w pobliżu mych rąk. Absurd? Z pewnością, jednak powieści m. in. Mankella, Nesbø, czy wyżej wspominanego Larssona na zawsze wywróciły mój czytelniczy świat, sprawiając, że każda następna pozycja z tamtych regionów spotyka się z dużym zainteresowaniem z mej strony. 

Nie inaczej było z „Wodnymi aniołami”. Zwłaszcza, że nie miałem wcześniej styczności z twórczością Kallentofta. Pierwsze strony niestety, trochę ostudziły mój entuzjazm. Drażniła narracja, raz w pierwszej osobie, raz w trzeciej. Odczuwałem chaos, który z każdą kolejną kartką na szczęście zanikał. Gdy już przyzwyczaiłem się do stylu pisarza, mym oczom ukazał się świat, za jaki pokochało kraje skandynawskie miliony osób na świecie. Mrok, duży nacisk na tło społeczne oraz wyrazisty bohater z jego wszystkimi wadami. Komisarz Malin Fors nie potrafi odnaleźć wspólnego języka z dorastającą córką, ma kłopoty w miłości i usilnie walczy by znów nie popaść alkoholizm. Jest też prawdziwą gwiazdą na posterunku w Linköping. Choć trzeba podkreślić, iż nie jest osamotniona w walce z przestępczością. Może liczyć w każdej chwili na kolegów. Razem tworzą zgraną paczkę, w której wszyscy nawzajem siebie uzupełniają.

„Wodne anioły” to kolejna książka, gdzie w głównej roli występuje Malin Fors i zarazem pierwsza część nowej serii o losach policjantów z Linköping. Tym razem muszą oni rozwiązać sprawę morderstwa bogatego małżeństwa, a także odnaleźć ich adoptowaną pięcioletnią córkę. Gdzie jest dziewczynka? Czy porwał ją zabójca? Może zdołała uciec i ukrywa się gdzieś w pobliżu? Czy jeszcze żyje? Z każdym kolejnym krokiem rodzą się nowe pytania. W raz z postępem śledztwa na światło dzienne wypływają coraz to bardziej mroczne sekrety zabitych? Korupcja, nielegalny handel - czy to były przyczyny zbrodni? Jeśli tak, to jaki ma to związek z zaginięciem dziecka?

Ciekawym zabiegiem są pojawiające się co jakiś czas głosy zabitych. Widzą oni, jak pracują policjanci, komentują wydarzenia. Oczywiście nie wpływa to w żaden sposób na śledztwo. Autor dość wyraźnie postawił granicę między światem żywych a umarłych. Dał im jednak możliwość wytłumaczenia się przed czytelnikiem ze swoich postępków. Poznajemy punkt widzenia na różne sprawy od strony śledczych i ofiar. Od nas zależy z czyim zdaniem się zgodzimy.

„Wodne anioły” to bardzo dobry kryminał. Ciekawie poprowadzona akcja sprawia, że do końca nie jesteśmy wstanie przewidzieć, jak zakończy się książka. A gdy ktoś zada mi pytanie, kto lepszy Larson czy Kallentoft, odpowiem, że obydwaj należą do ekstraklasy skandynawskich pisarzy kryminałów. 

quidam

piątek, 12 lipca 2013

Black Sabbath po obu stronach lustra

Nareszcie jest! Jeden z najważniejszych powrotów w dziejach muzyki rozrywkowej stał się faktem. Po ponad trzydziestu latach Black Sabbath znów nagrało płytę z Ozzym na wokalu. Jeżeli do tego  dodamy, że  na basie zagrał Geezer Butler, to otrzymujemy niemalże klasyczny skład odpowiedzialny za skomponowanie takich płyt jak „Paranoid”, czy „Sabbath Bloody Sabbath”. Szkoda tylko, że Bill Ward nie potrafił porozumieć się z kolegami i zamiast niego na perkusji musiał zagrać ktoś inny. Nie, żebym miał jakiekolwiek „ale” do jego zmiennika, jednak co klasyczny skład, to klasyczny skład. 

W wielu recenzjach „trzynastka”, bo taki tytuł nosi najnowsze dzieło zespołu, przyrównywana jest do „odgrzewanych starych kotletów”. Pojawia się też słowo autoplagiat. Ciężko z tymi opiniami się nie zgodzić. Czy jest to więc słaby album? Czy muzycy wykonali tak zwany skok na kasę? Jedni powiedzą tak, drudzy nie. Sęk w tym, że obydwie strony mają rację. Wszystko zależy, kto, czego oczekiwał po „13”. Ci, którzy liczyli na rewolucyjne rozwiązania, nowe formy wyrazu będą kręcić nosami, z kolei ci, co chcieli usłyszeć stare, dobre Black Sabbath nie rozczarują się. Jak oznajmił w jednym z wywiadów Ozzy, taką płytę powinni nagrać zaraz po „Sabbath Bloody Sabbath”. Zrobili to dopiero teraz, czterdzieści lat po wydaniu wspomnianego wyżej albumu. I to, tak na dobrą sprawę wyjaśnia, z jaką muzyką mamy do czynienia. Jaki cel przyświecał muzykom podczas jej komponowania? Chcieli wskrzesić ducha lat 70. Może dlatego gdzieniegdzie nawiązują do utworów z ich pierwszych płyt. Choćby otwierający album „End Of The Beginning” kojarzyć się może z „Black Sabbath”. Ten sam, ponury, mroczny, niczym z horroru nastrój. Rewelacyjny riff! A gdy wokalista zaczyna śpiewać, swym jakby zza światów głosem: „Is this the end of the beginning?” - aż ciarki po plecach przechodzą. Fantastyczny początek. Dalej też jest dobrze. Jedynie piosenka „Zeitgeist” mnie nie przekonuje. Za bardzo przypomina balladę „Planet Caravan”. I chyba głównie ze względu na ten utwór pada z różnych stron zarzut autoplagiatu. W pozostałych przypadkach, nawet jeżeli pojawiają się znajome nuty, korzystanie z tego słowa moim zdaniem jest lekkim nadużyciem. 

Black Sabbath powrócił w wielkim stylu. I choć już od dłuższego czasu zapowiadało się na reaktywację w klasycznym składzie, mało kto wie, że nie było to takie proste. Osiemnaście lat trzeba było czekać na premierową płytę zespołu, na której znów po ponad trzydziestu latach zaśpiewał Ozzy. W końcu jest. W tym miejscu warto wspomnieć o dwóch nietypowych, a zarazem niezwykle ciekawych pozycjach powstałych w międzyczasie. Mam na myśli autobiografie dwóch bodaj najważniejszych członków grupy - Ozzy’ego Osbourna oraz Tony'ego Iommiego. To w nich zawarte są wszelkie informacje na temat losów muzyków, ich karier, życia prywatnego, sukcesów i porażek. Tu dowiemy się również, co porabiał zespół przez te ostatnie osiemnaście lat. No prawie osiemnaście, gdyż Ozzy zakończył swe wspomnienia na roku 2009, a Tony na 2010. Niemniej, już wtedy istniał pomysł reaktywacji i nagrania nowej płyty. W ostatnim rozdziale Iommi pisze:  
Właściwie to napisałem już jeden, czy dwa utwory dla Sabbath, a pomysły ciągle pojawiają się w mojej głowie, ale nigdy nic nie wiadomo. Może, gdy to czytacie, siedzimy właśnie w studiu nagraniowym, albo nawet nasz album jest już w sklepach. A może znowu nic z tego nie wyszło i już nigdy nie wyjdzie? Może planujemy kolejną trasę, a może już nigdy nie wyjdziemy na scenę...”

Gdy czytałem te słowa, w Internecie dopiero co pojawiły się pierwsze promujące „trzynastkę” utwory. Wiedziałem więc, że album jest już nagrany i lada dzień będzie do kupienia. Może dlatego odniosłem wrażenie, że to nie koniec opowieści, że przede mną pozostaje jeszcze jeden rozdział, o nazwie „13”. Dopiero po nim, dojrzę słowo „koniec”. Chociaż nie, bardziej będzie pasować skrót „cdn”, bo nie wierzę, by historia Black Sabbath w tym miejscu miałaby dobiec końca.

„Iron Man. Moja podróż przez niebo i piekło z Black Sabbath" oraz „Ja, Ozzy. Autobiografia”, nie dotyczą jednak tylko ostatnich kilkunastu lat, nie należy ich też traktować jako książek typowo muzycznych. Oczywiście, muzyka jest tu wszechobecna. Autorami w końcu są legendarni muzycy, prekursorzy stylu zwanego heavy metalem. W dodatku opowiadają o swoim życiu. No właśnie, życiu, pełnym wzlotów i upadków. Pełnym zakrętów i mielizn. Tony i Ozzy nie owiją w bawełnę. Niczego nie wybielają. Otwarcie mówią o błędach. Nieraz pada też słowo przepraszam. Ich losy można przyrównać do pucybuta, któremu udaje zarobić się miliony. Lecz historia na tym się nie kończy, ona się raptem zaczyna. Imprezy, alkohol, narkotyki, wszystko zgodnie z maksymą „Sex, drugs and Rock'N'Roll”. To cud, że jeszcze są w stanie, komponować, nagrywać, koncertować. W swej autobiografii Osbourne, przytacza rozmowę z lekarzem, w trakcie której wymienia wszystkie używki jakie do tej pory zażył:
„Lekarz kiwa głową. Potem chrząka, rozluźnia krawat i mówi:
-Mam już tylko jedno, ostatnie pytanie, panie Osbourne.
-Proszę pytać.
-Dlaczego pan jeszcze żyje?


Dobre pytanie. Jak to możliwe, że ludzie po zażyciu całej tablicy Mendelejewa, plus kilku do tej pory nieodkrytych pierwiastków mają się tak dobrze? Sami tego nie wiedzą. I otwarcie o tym mówią, przestrzegając przy okazji innych przed wszelakiej maści używkami.

Rzecz jasna, nie mogło zabraknąć w obydwu autobiografiach licznych anegdot dotyczących samego zespołu. Niekiedy opowieści się uzupełniają, w innym miejscach poznajemy różne punkty widzenia na temat jakiegoś zdarzenia. Ktoś powie, że jedynie Iommi gra nieprzerwanie* od początku w Black Sabbath, więc tylko on może w pełni przedstawić jego dzieje. Zgadza się. Jednak Ozzy był przy zakładaniu grupy, to on polecił Geezer’a, w końcu uczestniczył też w nagrywaniu niemalże wszystkich jej najlepszych płyt. Ma się więc czym dzielić. Zrozumiałe jest, iż w pewnym momencie Ozzy zaczyna opisywać wydarzenia z okresu swojej solowej kariery. Nie mógł tego pominąć. W końcu poświęcił na nią połowę swego życia. Ale w ciągu tych ostatnich trzydziestu lat, drogi muzyków nierzadko się przecinały, czasem jako Black Sabbath, a czasem pod inną nazwą. Stąd tytuł niniejszej recenzji „Black Sabbath po obu stronach lustra”, czyli Black Sabbath widziany oczyma wokalisty oraz gitarzysty.

Na koniec należy wspomnieć o sposobie przedstawienia historii w książkach. Czytając opowieść Tony’ego, odniosłem wrażenie, jakby to była biografia napisana w osobie pierwszej. Główny nacisk położony został na jak najdokładniejsze przedstawienie faktów. Suchych faktów. Brakuje mi tutaj większego luzu, swobody. Całkiem inaczej rzecz ma się w przypadku Ozzy’ego. Jest to dosłownie jazda bez trzymanki. Od pierwszych stron uśmiech praktycznie nie znika z naszej twarzy. Ozzy pisze prosto, konkretnie, nie siląc się na wyszukiwanie wyrafinowanych słów. Niczego nie ukrywa, praktycznie rozbiera się przed nami, nie tracąc przy tym poczucia humoru. Ma świadomość tego, co zrobił źle, otwarcie o tym mówi, nie usprawiedliwia się, ale też nie zamierza się z tego powodu biczować.

Warto sięgnąć po obydwie autobiografie. Raz, że są to szczere spowiedzi wybitnych muzyków, dwa, że ukazują losy ludzi, którzy odnieśli wymarzony sukces, nie do końca będąc na to przygotowanym. Przy okazji poznajemy również zasady obowiązujące na rynku muzycznym. Pieniądze, jakie przez niego się przewijają. Poznajemy w końcu blaski i cienie sławy. Tony Iommi oraz Ozzy Osbourne swoje przeżyli i proszę mi wierzyć, mają dużo ciekawego do przekazania. 

„Nie zrozumcie mnie źle: bywam zły na innych, czasem nawet bardzo. Na takiego dajmy na to, Patricka Meehana, albo na prawnika, który próbował wystawić mi rachunek za piwo, albo na Boba Daisleya. Ale nie czuję do nich nienawiści i nie życzę im źle. Szkoda czasu i wysiłku, żeby się, <przekleństwo>, nienawidzić. Jaka z tego korzyść? Żadna. Nie zamierzam ubierać się w piórka archanioła Gabriela, po prostu uważam, że jeśli jesteście na kogoś wkurzeni, nazwijcie go dupkiem, zrzućcie to z siebie i się nie zatrzymujcie. Tak krótko żyjemy na tym świecie.”**

quidam

*Tony Iommi, na krótko, tuż po powstaniu Black Sabbath odszedł z zespołu, by zasilić skład innej legendy brytyjskiej sceny muzycznej Jethro Tull.
**Fragment książki „Ja, Ozzy. Autobiografia”. 

czwartek, 18 kwietnia 2013

Martyna Wojciechowska - Kobieta na krańcu świata 3

„W Polsce jestem niezależną kobietą sukcesu i samotną matką. Mam swoje mieszkanie, pieniądze, które sama zarobiłam i mogę decydować, na co je wydam… W Afganistanie za rządów talibów musiałabym nosić burkę, siedziałabym w domu i nie mogłabym opuszczać go bez towarzystwa ojca, męża, czy syna (…). W Nepalu mogłabym mieć trzech, a nawet sześciu mężów, których wybraliby dla mnie rodzice (…). Prawda bowiem jest taka, że nasz los w dużej mierze zależy od tego w jakiej części świata przyszliśmy na świat. Jestem wdzięczna wszystkim moim bohaterkom za to, że były tak otwarte i serdeczne, że podzieliły się ze mną często bardzo intymnymi i niejednokrotnie bolesnymi doświadczeniami ze swojego życia”. 

Tak zaczyna się trzecia część książki Martyny Wojciechowskiej pt. „Kobieta na krańcu świata”. Znana podróżniczka i redaktorka opisuje w niej losy kobiet z różnych krajów i kontynentów, poznaje ich pasje i marzenia.

Pierwszą stacją podróży są Indie. Poznajemy kulturę tak odrębną od naszej, całkiem inne obyczaje; gdzie wciąż jest przestrzegany surowy podział społeczeństwa na kasty, a urodzenie przez matkę dziewczynki stanowi problem i obciążenie dla całej rodziny. Następny przystanek to leżące na Oceanie Spokojnym egzotyczne Wyspy Samoa. Jest to kraj o najniższym na świecie wskaźniku przestępczości. Wszędzie panuje atmosfera relaksu i odprężenia.

W Meksyku zapoznajemy się z historią 24-letniej Hildy, będącej jedną z dwóch tylko kobiet w tym kraju, które są matadorkami. Poznajemy kulisy walk na corridzie oraz różne szczegóły dotyczące tego, uważanego za typowo męski, zawodu. W Nepalu, którego mieszkańcy nazywają Europejczyków butter people, czyli „ludźmi z masła” stykamy się z kolejną ciekawostką. Jedna kobieta może poślubić tam kilku mężczyzn, którzy są braćmi. Ich liczba jest dowolna: dwóch, trzech, a nawet więcej. Najbardziej wstrząsający fragment książki stanowi dla mnie opis jednego z najbiedniejszych afrykańskich miast – Ghany. Autorka odwiedziła znajdujący się tam obóz dla czarownic, w którym przebywają kobiety oskarżone o czary. Czekają tam na rytuał oczyszczenia, by móc wrócić do swego dawnego życia i do rodzinnej wioski.

Postaciami, które najbardziej przypadły mi do gustu są dwie kobiety z dwóch różnych miast w Australii. Pierwsza z nich to Shirley, prowadząca park dla opuszczonych zwierząt. Oboje z mężem zawsze lubili przyrodę i zwierzęta. Postanowili więc rozpocząć hodowlę ptaków na terenie swojego domu – jako hobby. W dużym ogrodzie stanęło kilka klatek. Wkrótce pojawiły się także kangury i koale. Okoliczni mieszkańcy zaczęli podrzucać kolejne młode, osierocone zwierzęta. Tak powstał park, który obecnie rozrósł się do bardzo dużych rozmiarów. Gdyby nie pomocna dłoń właścicieli – wiele spośród tych młodych, pozbawionych opieki zwierząt byłoby skazanych na śmierć.

Druga z bohaterek to, pochodząca z Sydney, 48-letnia Heather, która dopiero w wieku 40 lat zaczęła realizować swoje pasje. Dziś poświęca się ulubionym sportom: skokom ze spadochronem, nurkowaniu oraz wspinaczkom górskim. Jest zdobywczynią dwóch rekordów świata w tzw. lotach w wingsuicie, czyli ekstremalnych skokach ze spadochronem. Jest tylko kilka kobiet na świecie uprawiających ten typ sportu. Jak twierdzi Heather: „Kiedy robisz rzeczy, które sprawiają ci przyjemność, to łatwiej jest zachować młodość”.

Książka „Kobieta na krańcu świata” ukazuje fascynujące, różnorodne miejsca i kulturę całkiem inną od naszej. Czytamy fragmenty z życia tak różnych od siebie kobiet. Jedne spełniają swoje marzenia, oddają się zainteresowaniom; inne poddają się tradycji i wzorcom narzuconym przez społeczeństwo. Każda z nich inaczej pojmuje swoją rolę i co innego uważa za osobiste szczęście. Moim zdaniem to właśnie trzecia część cyklu „Kobieta na krańcu świata” jest najlepsza. Zachęcam do przeczytania ich wszystkich. Polecam też obejrzenie programu telewizyjnego pod tym samym tytułem!

aja       

poniedziałek, 25 marca 2013

Wolf Kielich - Podróżniczki. W gorsecie i krynolinie przez dzikie ostępy

Jest wiek XIX. Kobiety nie mają wiele do powiedzenia. Ideał - to panna skromna, cierpliwie wyczekująca zamążpójścia, aż rodzice wybiorą odpowiednią „partię”. Kobieta jest pozbawiona praw, mąż dysponuje jej majątkiem, może go przepuścić, sprzedać bez jej zgody. Uzyskanie rozwodu jest praktycznie niemożliwe. Kobieta, zamknięta w domu, przy rodzinie, spędza czas na haftowaniu, czytaniu bogobojnych powieści i graniu na pianinie.

A jednak nie wszystkie kobiety poddawały się swojemu losowi. Znalazły się wśród nich odważne i zdeterminowane podróżniczki, dla których odległe wyprawy stały się sensem życia. I choć w wielu sprawach dalej przestrzegały konwenansów – przedzierały się przez dżunglę w gorsecie, długiej spódnicy i kapeluszu na głowie – to ich śmiałość, chęć poznania, determinacja zaczęły wzbudzać podziw i szacunek społeczeństwa.

Spośród 14 portretów podróżniczek prezentowanych w książce największe wrażenie wywarła na mnie angielska pielęgniarka Kate Marsden, która, by nieść pomoc trędowatym na Syberii, odbyła podróż częściowo konno, częściowo na saniach liczącą 13 tysięcy kilometrów. Był to czas kiedy kolej transsyberyjska jeszcze nie istniała. By przejechać Syberię do Jakucji trzeba było korzystać z sań pocztowych, bez przyzwoitych zajazdów, przy braku jedzenia i narażając się na napady rabusiów i ataki wilków. Trudy kilkumiesięcznej podróży były wprost niewyobrażalne, ostatni etap Kate Marsden musiała przebyć konno. Pod koniec dnia dostawała silnych skurczów podbrzusza i ud, całe ciało pokrywało się bąblami od ukąszeń komarów. Konie zapadały się w kałużach błota, a wędrujący co rusz natykali się na ślady agresywnych niedźwiedzi syberyjskich. Kiedy dotarła do Jakucji była świadkiem scen nieprawdopodobnych, pisanie o nich sprawiało jej wyraźną trudność. Trąd wśród Jakutów był znany od wieków. Z osobami zarażonymi społeczność obchodziła się bezwzględnie – wyrzucała z rodziny i przez resztę życia nikt z krewnych się z nimi nie kontaktował. Trędowaty zsyłany był w głąb lasu, tam musiał zbudować sobie chatę i samotnie w niej zamieszkać. Kate odwiedziła kilkadziesiąt miejsc, w których trędowaci próbowali się utrzymać przy życiu w środku tajgi. Aby do nich dotrzeć przebyła po bezdrożach Jakucji trasę 3 tysięcy kilometrów konno, w drewnianym siodle. Nawet mężczyźni urodzeni w tych stronach nie powtórzyliby tego wyczynu. Po powrocie Kate Marsden utworzyła fundusz dla trędowatych. Dzięki pieniądzom, które pozyskała zbudowano szpital, funkcjonujący do lat sześćdziesiątych XX wieku. Podczas wyprawy na Syberię podupadła na zdrowiu i nigdy już całkowicie nie wyzdrowiała.

Inne podróże pań były nie mniej ekscytujące. Dawały sobie radę wśród kanibali i łowców głów w afrykańskiej dżungli, w niedostępnym Tybecie czy wśród buszu u Aborygenów. Na spotkania z tubylcami nie wyruszały z bronią gotową do strzału, jak większość mężczyzn, dzięki temu lokalna ludność mniej się ich obawiała i bardziej im ufała. Łatwiej nawiązywały kontakty. Dzięki chęci poznania miejscowych kultur starały się zrozumieć ludzi i ich życie, niosły pomoc i starały się chronić tubylców przed wpływami białego człowieka.

Zachęcam wszystkie panie do tej fascynującej lektury. Czyta się świetnie. Polecam.

Hanka

czwartek, 14 lutego 2013

Gunnar Staalesen – Zimne serca

Nazwisko Staalesen zapewne niewiele powie przeciętnemu polskiemu czytelnikowi. Mimo bumu w ostatnich latach na skandynawskie kryminały, ten norweski pisarz pozostaje jakby w cieniu swych bardziej znanych kolegów. Do dziś, mimo napisania ok. 30 książek i zdobyciu paru nagród w tym za najlepszy kryminał w Norwegii (w 1975 i 2002 roku), na nasz język przetłumaczono raptem trzy z nich. Nie wiem, czy najlepsze, niemniej czytając "Zimne serca" zdałem sobie tak naprawdę sprawę, jakim bogactwem kryminalnym dysponują kraje z północnej Europy. Mankell, Nesbo, Läckberg, Sjöwall, Wahlöö... Lista ta wydaje się nie mieć końca. I ciągle rośnie.

Powieść zaczyna się można powiedzieć wręcz klasycznie. W pewien styczniowy dzień do biura prywatnego detektywa Varga Veuma przychodzi Hege, prostytutka. Zaniepokojona nagłym zniknięciem koleżanki po fachu prosi go o pomoc w jej odnalezieniu. Na pierwszy rzut oka sprawa nie wydaje się zbyt skomplikowana i tylko kwestią czasu jest jej szybkie rozwiązanie. Nic bardziej mylnego. W miarę jak Veum coraz bardziej zagłębia się w śledztwo, odkrywa, że tajemnicze znikniecie dziewczyny może mieć coś wspólnego z wydarzeniami z przed paru lat. Co tak naprawdę zdarzyło się, gdy jeszcze jako dziecko, wraz z dwójką rodzeństwa oddana została pod opiekę Komitetu Sąsiedzkiego? Przecież wszystkim zależało tylko na ich dobru. Dlaczego więc, gdy dorosła trafiła na ulicę, jej brat do więzienia, a tylko starszej siostrze udało się wyjść na prostą? Co poszło nie tak? Veum próbując znaleźć odpowiedzi na te i inne pytania musi otwierać drzwi, które nie wszyscy chcą, aby zostały otwarte, rozdrapywać stare rany, wydobywać na światło dzienne wspomnienia, które już dawno zostały zakopane głęboko w ludzkiej pamięci.

„Zimne Serca” na swój sposób jest ciężką książką. Prostytucja, czy wykorzystanie seksualne nieletnich nie są zbyt łatwymi oraz wdzięcznymi tematami. Nie wystarczy tylko pobieżnie zarysować tła, aby przekonująco opowiedzieć historię. Trzeba niestety dość szczegółowo, ze wszystkimi drobiazgami opisać środowisko, brutalność, ból, psychikę ofiary, psychikę oprawcy. Wtedy można powiedzieć o książce, że jest realistyczna. Wtedy ma się wrażenie, że to co się czyta mogło wydarzyć się naprawdę. Tylko, czy w takim przypadku możemy jeszcze mówić o kryminale? Czy zbrodnia, która de facto powinna wieść prym, nie zostaje zepchnięta na dalszy plan? Mistrzowie nordyckiego (bardziej znanego jako skandynawskiego) kryminału, do perfekcji opanowali umiejętność mieszania aspektów społecznych z przestępstwem. W ich powieściach możemy znaleźć i rozrywkę, i refleksję nad otaczającym nas światem. Nie inaczej jest w "Zimnych sercach". Wartka akcja, ciekawie zbudowana intryga sprawia, że książkę czyta się z wielką przyjemnością, a po jej zakończeniu ciężko nie przysiąść choć na chwilę w zadumie nad życiem własnym oraz bliźnich.

Ale dobra książka to nie tylko dobrze opowiedziana historia, lecz również ciekawy bohater. Varg Veum do takich z pewnością należy. Aktualnie prywatny detektyw, niegdyś pracownik opieki społecznej. Nie boi się wsadzać głowy tam, gdzie inni nie wsadziliby nawet nogi. Ryzykuje, czasem za dużo. W kontaktach z przestępcami do bólu bezczelny i prowokujący. Ironia w zasadzie go nie opuszcza. Nie jest przy tym typem rycerza w złotej zbroi, który z giwerą w ręku jest w stanie rozpętać wojnę ze wszystkim co złe. Choć obojętnie wokół zła nie przejdzie.

„Zimne serca” to bardzo dobry kryminał. Nieprzewidywalny, trzymający w napięciu. Smutny, ale jakże prawdziwy. Z jedynym tak naprawdę wygranym – prawdą. Takie kryminały najbardziej lubię. W takich się zaczytuję. Takie też polecam innym.

quidam