niedziela, 14 grudnia 2014

Ninni Schulman - Dziewczyna ze śniegiem we włosach

Styczeń, minus 26 stopni, szwedzka prowincja, czy można wyobrazić sobie lepszą scenerię do popełnienia zbrodni? Dookoła śnieg, siarczysty mróz i ten niepokojący spokój, zwiastujący wydarzenia, które na zawsze odmienią przynajmniej kilku osobom życie. Skandynawscy autorzy kryminałów, jak nikt inny potrafią nadać swoim książkom specyficzny, ponury, a zarazem hipnotyczny nastrój. I nie chodzi tu, że zima, że mróz, bo nawet jeżeli akcja rozgrywa się w najcieplejsze dni lata, to i tak wyczuwalna jest aura mroku, ciężkości. Nie inaczej sprawa wygląda w „Dziewczynie ze śniegiem we włosach”. Już pomijam morderstwo, czy też bardziej egzekucję, której jesteśmy świadkami zaraz na początku książki, ale sam sposób przedstawienia historii sprawia, iż z dużą przyjemnością przewracamy każdą kolejną kartkę.

Magdalena Hannson, dziennikarka, powraca w rodzinne strony by odbudować się psychicznie po rozwodzie. Znajdując pracę w lokalnej gazecie pisze artykuły na temat tutejszej społeczności. Jeden z nich dotyczy tajemniczego zaginięcia szesnastoletniej Heddy. Gdy pewnego dnia zostaje znalezione ciało innej młodej dziewczyny, postanawia odkryć kto ją zabił i jaki ma to związek z zaginięciem Heddy. Dla osiągnięcia celu, nie zawaha się nawet zorganizować prowokacji dziennikarskiej.

Zaczynając czytać „Dziewczynę ze śniegiem we włosach” miałem obawę, czy główna bohaterka nie będzie bardziej przypominała policjanta, aniżeli osoby pracującej w mediach. Na szczęście nic takiego się nie dzieje. Ninni Schulman dosyć wiernie przedstawia środowisko dziennikarskie, ciągłą pogoń za newsami, rywalizację, kto pierwszy przedstawi sensacyjne informacje. Dlatego Magdalena co chwilę wydzwania do zaprzyjaźnionych stróżów prawa z nadzieją, że usłyszy od nich coś, co pozwoli jej wyprzedzić  konkurencję choćby o ten jeden krok. W taki też sposób uzyskuje większość danych, przydatnych w prowadzonym przez nią śledztwie.

„Dziewczynie ze śniegiem we włosach” to bardzo dobry kryminał, z ciekawie zarysowanymi postaciami, interesująco poprowadzoną akcją oraz z typowo skandynawskim klimatem. Niewątpliwie dużym atutem jest tutaj forma prowadzenia śledztwa przez bohaterkę. Magdalena nie wymachuje żadną plakietką, podając się za gliniarza, nie zgrywa super bohatera, wykorzystuje tylko wiedzę i możliwości, jakie niesie ze sobą praca dziennikarza. Dzięki temu odnieść można wrażenie, że książka ta jest niezwykle realistyczna, że opisuje wydarzenia, które faktycznie mogły mieć miejsce i kto wie, może w dużym procencie tak faktycznie było…

quidam

wtorek, 4 listopada 2014

Anders Roslund, Börge Hellström - Bestia


Zawsze mnie intrygowało, jak wygląda współpraca dwóch pisarzy piszących wspólnie powieść. Czy w kwestiach spornych dochodzi między nimi do ostrych kłótni, czy decydują się na przysłowiowy rzut monetą? Może istnieje podział na tego bardziej i mniej ważniejszego? Do kogo należy ostateczny głos? A styl? Przecież każdy z nich pisze inaczej. Ile jest  więc w książce jednego, a ile drugiego? Zdaję sobie sprawę, że tego typu dywagacje schodzą na dalszy plan, w momencie kiedy otrzymujemy owoc owej kooperacji. Nie ważne wtedy staje się, kto co wymyślił, lecz efekt końcowy. Z tym niestety różnie bywa. Czasem są to udane rzeczy, a czasem nie. W przypadku „Bestii” na szczęście nie mamy do czynienia z czymś słabym, kiepskim, ale z interesująco opowiedzianą historią.

Książka rozpoczyna się dość mocno, od opisu początkowej fazy brutalnego gwałtu na dwóch nieletnich dziewczynkach. Autorzy ewidentnie chcieli wstrząsnąć czytelnikiem, przywalić mu centralnie między oczy. Robią to jednak z dużym wyczuciem. Nie epatują przemocą, nie gorszą. Po przeczytaniu tego fragmentu byłem bardziej w szoku, aniżeli czułem niesmak. Później powieść już nie wzbudza aż takich emocji, co wcale nie rzutuje negatywnie na jej poziom. Panowie umiejętnie budują napięcie i gdy wydaje się, że wszystko zmierza do szczęśliwego zakończenia wprowadzają element, który znacznie komplikuje całą akcję.

Ciekawym pomysłem, choć nie wiem czy zamierzonym, jest brak głównego bohatera. Wprawdzie „Bestia” rozpoczyna serię kryminałów, opartych na losach dwójki policjantów Ewerta Grensa i Svena Sundkvista, to tutaj nie pełnią oni pierwszoplanowych ról. Jak już wcześniej wspomniałem nikt tego nie robi. Każda postać, nawet jeżeli pojawia się tylko na chwilę, znacząco wpływa na rozwój dalszych wydarzeń. To tak jak z puzzlami, gdzie po dodaniu kolejnych fragmentów  naszym oczom ukazuje się coraz wyraźniej układany obrazek. W książce obrazek ten przybiera postać jednego z wielu występujących równolegle względem siebie wycinków rzeczywistości, z których zbudowany jest świat. Gdzieś w danej sekundzie rodzi się dziecko, gdzie indziej ktoś umiera, gdzieś toczy się wojna, a pod naszymi oknami rozgrywany jest mecz piłki nożnej. Wszystkie te zdarzenia, choć niemające z sobą nic wspólnego, są konsekwencją innych zdarzeń i zarazem stanowią punkt zapalny dla tego co wydarzy się w przyszłości. U autorów wszystko zaczyna się, gdy w drodze na badania, z więziennej furgonetki ucieka groźny przestępca. W pościg za zbiegiem ruszają policjanci. W międzyczasie zostaje zamordowana kilkuletnia dziewczynka. Na pierwszy plan wysuwa się jej ojciec. Później do gry wchodzi prokurator, a następnie osoby odsiadujące kary w jednym z szwedzkich więzień. Oczywiście po drodze spotkamy strażników więziennych, parę staruszków, przedszkolankę, czyli tych wszystkich ludzi, tworzących tło dla historii, będących przypadkowymi świadkami zdarzeń, a zarazem mającymi coś do powiedzenia.

Anders Roslund i Börge Hellström „Bestią” debiutują jako duet i jako pisarze w ogóle. I robią to w najlepszy z możliwych sposobów. „Bestia” bardzo szybko staję się bestsellerem, nagrodzona zostaje m.in. „Szklanym  Kluczem” za najlepszy kryminał napisany w krajach nordyckich. Choć porusza ona niezwykle trudny oraz kontrowersyjny temat, do jakich bez wątpienia należy pedofilia, czyta się ją zadziwiająco dobrze. Nie bez znaczenia ma tutaj doświadczenie autorów. Praca w telewizji, czy w ośrodku zajmującym się molestowanymi dziećmi sprawia, iż panowie wiedzą co zrobić by nie popaść w sztuczny dramatyzm, niepotrzebny patos lub tani sentymentalizm. Szczerze polecam.

quidam

piątek, 3 października 2014

Maria Nurowska - Zabójca

Po książkę Marii Nurowskiej „Zabójca” sięgnęłam zachęcona szeregiem pozytywnych opinii dotyczących twórczości autorki. Historia przedstawiona w „Zabójcy” zaczyna się dość banalnie – spotkaniem dwóch głównych bohaterów w pociągu jadącym do Zakopanego. Jednym z nich jest młoda dziennikarka, która od pierwszej chwili zwróciła uwagę na milczącego mężczyznę. Jego postać zainteresowała ją do takiego stopnia, że postanowiła go śledzić. Początkowo nie przypuszczała, iż decyzja podjęta pod wpływem impulsu będzie miała tak znaczący wpływ na jej życie. Z biegiem czasu odkrywa prawdę, która ją przeraża… Nadmienić trzeba, że oprócz lęku i strachu, kobiecie zaczyna towarzyszyć też uczucie sympatii do mężczyzny tak doświadczonego przez życie. Początkowo się mu opiera, jednakże miłość okazuje się silniejsza.

„Zabójca” to nie tylko historia rodzącego się uczucia. To również opis konsekwencji jakie wywołuje niesłuszne oskarżenie człowieka o popełnienie przestępstwa. Chodzi tutaj zarówno o zamiany zachodzące w człowieku, jak i o ukazanie wpływu na jego dalsze życie.

Nurowskiej udało się stworzyć doskonały klimat; przedstawić sprawy ważne w sposób prosty. Książka urzeka od pierwszych stron. Sprawia, że nie można się od niej oderwać, gdyż jest się ciekawym jak skończy się ta dość niesamowita historia.

Zachęcam do przeczytania „Zabójcy”. Jest to pozycja, która pozostaje w pamięci. Ze swojej strony mogę dodać, iż  było to moje pierwsze spotkanie z Nurowską, ale na pewno nie ostatnie.

Natala

środa, 24 września 2014

Gellert Tamas - Mężczyzna z laserem. Historia szwedzkiej nienawiści

„Mężczyzna z laserem. Historia szwedzkiej nienawiści” to jedna z tych książek, po przeczytaniu której uświadamiamy sobie, jak podłą istotą może być człowiek. Jak podli jesteśmy. W końcu, ile razy życzyliśmy komuś źle, ciesząc się jak małe dzieci, gdy jedno z tych życzeń ulegało urzeczywistnieniu? Ile satysfakcji odczuwaliśmy sprawiając innym przykrość, wykorzystując w tym celu starannie dobranych słów? Ile tak naprawdę brakowało nam, by chwycić za broń, gdyby tylko znajdowała się pod naszą ręką?

„Mężczyzna z laserem. Historia szwedzkiej nienawiści” to na pewno obraz ciemnej strony ludzkiej natury. Sytuacji, gdzie puszczają wszelkie hamulce. Nie ma miejsca tu dla zdrowego rozsądku. Wraz z pierwszym strzałem pozostaje już tylko jedna droga, na samo dno. I pytania, masa pytań, czy można było temu zapobiec?

Czy w ogóle można powstrzymać nienawiść? Zdusić ją w sobie i z szczerym uśmiechem spoglądać na świat? Czy też jesteśmy na nią skazani, jako nieodzowny element naszego jestestwa? Dostajemy ją w pakiecie razem z innymi uczuciami w momencie narodzin i w zależności od sytuacji korzystamy z jej usług by załagodzić własne, zachwiane stany emocjonalne. Pytanie tylko, gdzie leży granica, której pod żadnym pozorem nie powinniśmy przekraczać? Do jakiego momentu mamy prawo nienawiścią usprawiedliwiać nasze zachowanie? Jak o tym decydować?

W „Mężczyźnie z laserem” trudno szukać odpowiedzi na te pytania. Każda kolejna strona tylko je generuje, wymusza na czytelniku refleksje nad otaczającym go światem, zmusza do zastanowienia się nad sobą. Czy bylibyśmy wstanie zaatakować kogoś, tylko dlatego że ma inny kolor skóry, włosów? John Ausonius, główny bohater reportażu, nie miał z tym problemu. Po prostu, pewnego dnia strzelił do osoby, którą uznał za imigranta, jako znak protestu, że w Szwecji przebywa za dużo obcokrajowców. Jego zdaniem zabierali oni  Szwedom pracę, przyczyniali się do wzrostu przestępczości i dlatego należało ich wyrzucić z kraju. Początkowo nie zamierzał zabijać swoich ofiar, jednak z czasem poczuł, że jeżeli faktycznie chce coś osiągnąć musi odebrać komuś życie.
Charakterystyczne dla ataków Ausoniusa była czerwonka plamka widziana przez poszkodowanych, stąd tytuł „Mężczyzna z laserem”. Niemniej książka nie jest  tylko opisem kolejnych napaści Johna, to bardziej pretekst do przeanalizowania szwedzkiego społeczeństwa na przełomie lat 80/90.W tym czasie Szwecja zmagała się z poważnymi problemami na tle rasistowskim. Dużą popularność zaczęła zyskiwać partia polityczna „Nowa Demokracja”. Jej członkowie na każdym kroku powtarzali, że za wszelkie kłopoty w kraju winę ponoszą jedynie imigranci. I to oni są sami sobie winni, że ktoś do nich strzela. Można więc powiedzieć, że w pewnych kręgach czyny Ausoniusa spotykały się z ogromną aprobatą. Rządzący z kolei twierdzili, że w Szwecji nie ma rasizmu, a wszelkie wydarzenia związane z imigrantami należy uznać jako bardziej lub mniej poważne incydenty.

Gellert Tamas przygotowując się do napisania książki wykonał kawał mrówczej roboty, za co należą mu się wielkie brawa. Dotarł do rodziny Ausoniusa, jego znajomych z lat dziecięcych i późniejszych, rozmawiał z policjantami pracującymi nad sprawą „Mężczyzny z laserem”, przeczytał tysiące stron z akt  dotyczących dochodzenia oraz śledztwa, przejrzał setki materiałów prasowych, a także kilkakrotnie odwiedził samego przestępcę wysłuchując tego co ten ma do powiedzenia. Dzięki temu dostajemy pełen obraz Johna Ausoniusa. Obserwujemy, w jakich warunkach dorastał, jak zmieniały się jego poglądy, dlaczego zaczął strzelać do obywateli innych krajów.
 
Sam reportaż czyta się jak dobry kryminał skandynawski. Mimo wielu ograniczeń, wynikających z faktu, iż autor nie mógł pozwolić sobie na pisanie nieprawdy, nie nuży. Podoba mi się w książce również sposób, w jaki Tamas opisuje wydarzenia. Unika komentarzy, nie ocenia, stara zachowywać się bezstronnie, dając czytelnikowi możliwość samodzielnego wyrażania własnej opinii. A to jest bardzo ważne przy tego typu publikacjach.

Warto sięgnąć po „Mężczyznę z laserem”, choćby w tym celu by poznać demony, które siedzą w Szwedach do dziś. Wprawdzie John Ausonius zabijał na początku lat dziewięćdziesiątych, ale problemy na tle rasistowskim ciągle w Szwecji istnieją. Wystarczy wspomnieć o atakach na imigrantów w Malmö z przed pięciu lat. Pamiętajmy też, iż wszystkie te wydarzenia wbrew pozorom mają miejsce bardzo blisko Polski.

quidam

wtorek, 24 czerwca 2014

Katarzyna Świdrak, Krzysztof Świdrak- Ucho na świat

Czy możliwe jest stworzenie książki „pełnej dźwięków"? Jeżeli tak, to na pewno jest nią pozycja Katarzyny i Krzysztofa Świdraków pt. „Ucho na świat". Autorzy - dziennikarze i podróżnicy - ukazują czytelnikowi świat w bardzo ciekawej formie - poprzez dźwięki. Ich książka to zapis wywiadów ze znanymi osobami opowiadającymi o odgłosach, jakie towarzyszą im na co dzień, a także podczas odbywanych podróży i wypraw oraz o dźwiękach, które kojarzą im się z różnymi miejscami w Polsce i na świecie.

Znajdziemy tu 16 wywiadów z następującymi osobami: Martyną Wojciechowską, Janem Melą, Krzysztofem Hołowczycem, Jerzym Stuhrem, Hirkiem Wroną, Czesławem Mozilem, Wojciechem Mannem, Jarosławem Kretem, Marią Pomianowską, Bogusławem Kaczyńskim, Miką Urbaniak, Leszkiem Cichym, Elżbietą Zapendowską, Joszkiem Brodą, Markiem Niedźwiedzkim i Michałem Olszańskim.

Rozmówcy opowiadają o swoim poznawaniu świata poprzez dźwięki: te, które znamy i jesteśmy ich całkowicie świadomi oraz te, towarzyszące nam na co dzień, których nieraz nawet nie zauważamy i nie zwracamy na nie uwagi. Czytelnik może dowiedzieć się, jakie odgłosy są charakterystyczne dla Afryki, a jakie dla biegunów; które kojarzą się z Turcją, Danią, Włochami, Australią; jak brzmią morza, oceany i jeziora, a jak dżungle i pustynie.

Najbardziej podobała mi się rozmowa z Wojciechem Mannem, jego sposób opowiadania i dowcipne puenty. Bardzo plastycznie przedstawiona jest jego podróż przez Stany Zjednoczone. Równie dobrze czyta się wywiad z Markiem Niedźwiedzkim, który zaraża swą wielką pasją - odkrywaniem Australii.

Bardzo wesoła jest opowieść Jaśka Meli o zdobywaniu przez niego biegunów. Przybliża czytelnikowi osoby, z którymi udał się w podróż, opisuje warunki życia panujące na tym kontynencie. Z jego opowiadania przebija pogoda ducha i optymizm oraz radość, iż mógł przeżyć taką „przygodę życia".

To, co mi się jeszcze podoba w książce, to fakt, że poszczególne wywiady przeplatane są fragmentami wypowiedzi naukowców - fizyka, historyka sztuki i antropologa kultury. Osoby te przekazują czytelnikowi ciekawostki na temat dźwięków, różnych instrumentów muzycznych oraz tradycji i obrzędów z nimi związanych.

Trudno jest mi jednoznacznie ocenić tę pozycję. Pomysł na książkę jest bardzo ciekawy. Ciekawe są również wszystkie wypowiedzi zaproszonych gości. Niestety sposób prowadzenia wywiadów nie zawsze zadowala. Czytając książkę mam wrażenie, że rozmowy nie są prowadzone płynnie. Prowadzący skaczą z tematu na temat, powtarzają się te same pytania. Zupełnie niepotrzebnie stosują różne wtrącenia i komentarze, co utrudnia skupienie się na jednym wątku rozmowy. Momentami również autorzy za dużo mówią o sobie samych i o własnych podróżach, zamiast zwracać uwagę na swego rozmówcę.

Mimo tych niedociągnięć lektura książki „Ucho na świat" była dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem. Pomysł jest oryginalny. Po raz pierwszy czytałam tego typu książkę. Zawiera ona wiele ciekawych wspomnień, przemyśleń i anegdot; wpływa na wyobraźnię. Zwraca uwagę na to, jak wiele można dowiedzieć się na podstawie różnych odgłosów. Jak powiedział Bogusław Kaczyński, „nawet barwa naszego głosu to muzyka naszej osobowości”. Myślę, że warto po nią sięgnąć.

aja

piątek, 6 czerwca 2014

Chris Tvedt - Na własną rękę

Gdy dziewięć lat temu został wydany pierwszy tom tak zwanej „Trylogii Millenium” Stiega Larssona, nikt chyba nie przypuszczał, jak wielkie zamieszanie wywoła ona na rynkach czytelniczych, praktycznie całego świata. W jednej chwili mało znana Skandynawia stała się mekką dla miłośników kryminałów. Leif GW Persson, Åke Edwardson, Håkan Nesser, Camilla Läckberg, Jo Nesbø, Arnaldur Indriðason, Henning Mankell, niewiele jest chyba wśród amatorów zbrodni osób, którym te nazwiska nic nie mówią. A to przecież nie koniec listy. I pomyśleć, że jeszcze tych dziewięć lat temu praktycznie niemożliwością było w Polsce zakupienie jakichkolwiek książek autorów wyżej wymienionych. Dziś patrząc na półki księgarniane ciężko nam to sobie wyobrazić. Kryminał skandynawski stał się marką samą w sobie, towarem zapewniającym z jednej strony dobrą rozrywkę, a z drugiej sukces komercyjny. Odnoszę wrażenie, że wydawnictwa chcąc jak najlepiej skorzystać z zaistniałej sytuacji,  wręcz prześcigają się w wynajdowaniu i wydawaniu coraz to nowszych tytułów. Niestety nie zawsze są to dobre pozycje. Czasami, mimo zachwalających haseł reklamowych, do naszych rąk trafiają rzeczy mocno przeciętne, by nie powiedzieć kiepskie.

Ciekawie na tym tle wypada tytuł „Na własną rękę”, norweskiego pisarza Chrisa Tvedta. Jest to kryminał, gdzie ze świecą możemy poszukiwać silnie zarysowanego tła społecznego, mozolnego śledztwa, bohatera z licznymi problemami osobistymi, ponurej atmosfery, czyli tych wszystkich elementów charakterystycznych dla skandynawskiego kryminału. Czy w związku z tym mamy ciągle jeszcze z nim do czynienia? Na okładce książki wprawdzie jest napisane -  „Chris Tvedt to nowa gwiazda skandynawskiego kryminału”, ale czy tak w rzeczywistości jest? Czy wszystko co pochodzi z Norwegii, Szwecji, lub Danii wpisuje się w ten nurt? Moim zdaniem nie. Czytając opinie na temat książki natrafiłem na zdania jakoby czegoś tu brakowało. Moje odczucia były podobne, czegoś brak, a dokładnie elementów Skandynawii. To nie wina autora, że ktoś doczepił mu łatkę „nowej gwiazdy”, wprowadzając przy okazji czytelników w błąd. Kryminał skandynawski to dość specyficzny wór i nie należy wrzucać do niego wszystkiego jak leci. Zwłaszcza, iż „Na własną rękę” jest samą w sobie dobrą powieścią i nie potrzebuje tego typu zaszufladkowania.

Książka stanowi kontynuację cyklu, z prawnikiem Mikaelem Brenne w roli głównej. Tym razem staje on w obronie człowieka oskarżonego o gwałt i brutalne zabójstwo czternastolatki. Wszystkie dowody wskazują na winę oskarżonego, jednak udaje się go uniewinnić dzięki zeznaniom pewnego świadka. Początkowa radość z sukcesu, z czasem przeradza się w zwątpienie. Brenne rozpoczyna prywatne śledztwo w celu rozwiązania wszelkich wątpliwości. Musi mieć pewność, czy aby przy jego pomocy na wolność nie wypuczono niebezpiecznego mordercy.

Pierwszą myślą jaka wpadła mi do głowy w trakcie czytania książki było uznanie Chrisa Tvedta, jako norweską odpowiedź na znanego amerykańskiego pisarza Johna Grishama. Jednak to trochę błędne porównanie. Tvedt w odróżnieniu od twórcy fantastycznych thrillerów prawniczych, nie używa specyficznego prawniczego języka, przebieg samych rozpraw opisuje dość pobieżnie, bez zagłębiania się w szczegóły. Poszukiwania przez bohatera odpowiedzi na nurtujące go pytania, też ciężko nazwać śledztwem. Bardziej na ślepo uruchamia bieg zdarzeń, nie mając pojęcia, dokąd tak naprawdę zmierza. Otrzymujemy z tego powodu troszkę naiwną akcję, która wbrew pozorom potrafi wciągnąć. Brzmi to może mało wiarygodnie, ale z każdą kolejną stroną coraz bardziej ciekawiło mnie, jakie będzie zakończenie historii.  A te jest bardzo zaskakujące. Autor sprytnie żongluje dowodami, by w odpowiednim momencie dać czytelnikowi do zrozumienia, iż prawda nieraz ma wiele twarzy. Dobry kryminał, wart polecenia wszystkim fanom tego gatunku.

quidam

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Jacek Piekara - Ja, Inkwizytor. Głód i pragnienie

Nabił mi Piekara ćwieka swą najnowszą książką o przygodach Mordimera. Kierowany licznymi negatywnymi wypowiedziami na jej temat podszedłem do lektury z dużymi obawami. W końcu opinie typu najgorsza rzecz w twórczości autora, brak pomysłu, gniot, nie mogły napawać optymizmem. Nie pomagały nawet gdzieniegdzie pojawiające się pozytywne głosy. Przecież zagorzali fani łykną wszystko, tłumaczyłem sobie czytając co bardziej pochlebne słowa, a ja do nich przecież nie należę. Oczywiście przeczytałem wszystkie wcześniejsze części cyklu Inkwizytorskiego i nie uważam tego za stracony czas, ale też nigdy z wypiekami na twarzy nie wyczekiwałem na kolejne tomy. Nie inaczej było i tym razem. O najnowszej książce Piekary dowiedziałem się praktycznie tak jak zawsze, z księgarnianej witryny. Ładnie ułożony stosik „Głodu i pragnienia” wręcz przykuwał uwagę. Kwestią czasu pozostawało, kiedy wpadnie do mych rąk.

Jak już wcześniej wspomniałem, nim zabrałem się do czytania, przejrzałem w Internecie co o książce sądzą inni. Nie były to pochlebne recenzje. Przygotowany na najgorsze, ku mojemu zdziwieniu z każdą kolejną kartką stwierdzałem, że mam do czynienia ze „starym, dobrym” Piekarą. Specyficzny humor bohatera, charakterystyczny świat, interesująco opowiedziana historia, czyli wszystko to za co lubię i cenię cykl o Mordimerze Madderdinie. Na „Głód i pragnienie” składa się jedno króciutkie opowiadanie oraz tytułowa mini-powieść. „Wiewióreczka”, bo taką nazwę nosi opowiadanie, jest nieskomplikowaną historią, w której Mordimer musi wydobyć od pewnego nieuczciwego bankiera informację, gdzie ukrył skradzione pieniądze. Zadanie tylko z pozoru wygląda na proste, gdyż złodziej wykorzystując swój spryt robi wszystko by przechytrzyć przesłuchującego go inkwizytora.  „Głód i pragnienie” to już inny kaliber. Mordimerowi przyjdzie mierzyć się z przeciwnikiem niezwykle niebezpiecznym, jakiego na samym początku prowadzonego przez siebie śledztwa nawet nie przeczuwał spotkać. Wszystko zaczyna się od „prośby” przełożonego, który zleca młodemu inkwizytorowi, by odnalazł córkę jednego ze swoich dalekich krewnych. Sprawa początkowo banalna, z czasem coraz bardziej ulega komplikacji.

Co najbardziej rzuciło mi się w oczy i wzbudziło największe zdziwienie, to brak panicznego przerażenia u niektórych na dźwięk słowa inkwizytor, czego we wcześniejszych tomach praktycznie nie uświadczyliśmy.  Ba, nawet spotkać można sytuacje gdzie zwykli ludzie otwarcie podważają decyzje Mordimera, nie kończąc przy tym na stosie. Ale to praktycznie jedyne novum ,z jakim mamy do czynienia, reszta na szczęście pozostaje bez zmian. „Nasz uniżony sługa, pełen wiary i pokory zwalcza wszelkie oznaki zła oraz herezji w imię Jezusa Chrystusa, który zszedł z krzyża i ukarał swoich oprawców”.  

Dlatego dziwią mnie krytyczne oceny „Głodu i pragnienia”. Jasne, że nie mamy tu do czynienia z ambitną prozą zmuszającą nas do głębokiej refleksji na temat życia, sensu istnienia itp. Nie takie było zamierzenie autora. Te bez głębokiego dna historie mają przede wszystkim bawić czytelnika. Świat gdzie Jezus zszedł z krzyża i śmiercią ukarał swoich przeciwników może wywoływać kontrowersje,  może być nazywanym bluźnierczym. Ale to tylko tło, kreacja dla przygód głównego bohatera. Jeżeli ktoś liczył na rewolucyjne zmiany będzie zawiedziony. Tylko na czym miałyby one polegać? Jaki jest sens w usprawnianiu dobrze działającej maszyny? Mordimer żyje w takich czasach, a nie innych. Ważne by zdarzenia tworzące całość potrafiły nas zaciekawić. Moim zdaniem potrafią. 

Dla niewtajemniczonych należy wspomnieć, iż „Głód i pragnienie” jest kolejną częścią z serii „Ja, inkwizytor” poprzedzającej wydarzenia z głównego cyklu, o losach Mordimera. Poznajemy w niej Madderdina jako młodego, świeżo upieczonego inkwizytora, zdobywającego doświadczenia w zwalczaniu choćby najmniejszych oznak występków przeciw Bogu. Tutaj również Piekara wyjaśnia, czy też rozwija niektóre wątki, znane z podstawowego cyklu. Niemniej nie ma większego znaczenia od jakiej książki zaczniemy zapoznawanie się z całością. Każda pozycja stanowi integralną całość w niewielkim stopniu nawiązując do wcześniejszych części.

quidam

poniedziałek, 31 marca 2014

Arnaldur Indriðason - Jezioro


Kleifarvatn to jezioro islandzkie znajdujące się niecałe 25 kilometrów od Reykjavíku. Po trzęsieniu ziemi, jakie miało miejsce w 2000 roku zauważono, że poziom wody drastycznie zaczął w nim spadać. W trakcie licznych badań nad tym zjawiskiem, pewnego wiosennego dnia, hydrolożka Sunna natrafia na częściowo wystający z wyschniętego dna szkielet. Wezwani policjanci odkrywają, że jest on przywiązany do dziwnej aparatury. Z czasem okazuje się, iż owa aparatura to urządzenie nasłuchowe wyprodukowane w Związku Radzieckim w latach sześćdziesiątych. Kim był denat? Co łączyło go z radzieckim sprzętem szpiegowskim? Na te pytania próbuje odpowiedzieć komisarz Erlendur Sveinsson. Zadanie nie jest jednak proste, gdyż jedynie co wie o zmarłym, to że był mężczyzną i zmarł mniej więcej 40 lat wcześniej. Równolegle ze śledztwem poznajemy losy zafascynowanej socjalizmem młodzieży islandzkiej, która w nagrodę za oddaną służbę w partii otrzymywała możliwość studiowania między innymi na Uniwersytecie w Lipsku. Wyjazd do kraju, gdzie panował jedyny słuszny ustrój dla wielu z nich okazywał się brutalnym zderzeniem z ziemią. Pełni optymizmu i wiary, że mogą zmienić świat na lepsze, stykali się rzeczywistością, która niewiele miała wspólnego z prawdami, jakimi byli karmieni na co dzień w Islandii. Bo czy przez inwigilację, podsłuchiwanie lub zastraszanie można budować lepsze jutro? Gdzie leży w człowieku granica między dobrem a złem? Badając sprawę tajemniczej śmierci mężczyzny, Erlendur Sveinsson krok po kroku poznaje prawdę na temat roli Islandczyków, jaką odgrywali w „dziwnej” wojnie pomiędzy Wschodem a  Zachodem.

„Jezioro” to bardzo dobry kryminał. Choć śledztwo toczone jest w bardzo powolnym tempie, brak szaleńczych pościgów, strzelanin, książkę czyta się z wielką przyjemnością. Niewątpliwie za taki stan rzeczy odpowiada język, jakim Arnaldur Indriðason kreuje świat. Pełen chłodu, ciemności, z elementami depresji, a może nawet i klaustrofobii. A jednak jest tu jakaś magia, coś co przyciąga uwagę czytelnika. Ja to nazywam realizmem. Indriðason nie tylko skupia się na śledztwie, w jego powieściach ważną rolę odgrywają postacie, ich charakterologia, relacje między nimi. Nie ma tu krystalicznie idealnych bohaterów, są ludzie ze swoimi zaletami i wadami, ze swoimi problemami i kłopotami. Choćby komisarz Erlendur Sveinsson, z jednej strony świetny śledczy, a z drugiej wielki przegrany jeżeli chodzi o życie prywatne. Tak też jest w rzeczywistości, nie wszystko jest kolorowe i piękne. Podobnie sprawa wygląda w „Jeziorze”, autor moim zdaniem perfekcyjnie uchwycił zwyczajność przeciętnego dnia ozdabiając go szczyptą mrocznego pesymizmu. 

Arnaldur Indriðason to bez wątpienia jeden z najlepszych współczesnych pisarzy kryminałów na świecie. Wielokrotnie nagradzany, między innymi Szklanym Kluczem (nagroda za najlepszą powieść kryminalną w krajach nordyckich) i Złotym Sztyletem (nagroda przyznawana przez Stowarzyszenie Pisarzy Literatury Kryminalnej za najlepszą powieść kryminalną). „Jeziorem” udowodnia, że nie przypadkowo cieszy dużą popularnością. Dla miłośników skandynawskiej zbrodni, a zwłaszcza twórczości Mankella lektura bezwzględnie obowiązkowa.

quidam