środa, 9 grudnia 2015

Krystyna Janda – Moja droga B,

Cudownie ciepła, cudownie ludzka, cudownie mądra. Uwielbiam Krystynę Jandę, a ta niepozorna książeczka, licząca niecałe dwieście stron, bardzo pięknie niesie ją w sobie. Chcę o niej opowiedzieć, ponieważ "Moja droga B," nieustannie mnie porusza. Prostotą, szczerością, sympatią do świata. I choć od dawna już nie stoi na półce wśród lśniących nowości, jest czymś, do czego warto wracać.

"Moja droga B." to zbiór felietonów zapisanych w formie listów, poprzez które poznajemy Jandę nie jako aktorkę i artystkę, ale właśnie jako matkę, żonę – jedną z nas. Już na pierwszej stronie otwiera się przed nami obraz ciepłej wrażliwej osoby z dystansem do siebie, obraz kobiety z własnymi bolączkami, własnymi zachwytami i potknięciami. Krystyna Janda w uroczy i dowcipny sposób odkrywa przed czytelnikami swoje życie, bogate w sukcesy, ale też w niedoskonałości i błędy. Relacjonuje zdarzenia, ubierając je we własne myśli – niekiedy zaskakująco szlachetne, najczęściej jednak zwyczajne, niemal przejmująco nudne.

Jest artystką. Tego nie da się jej odmówić. O wielu rzeczach potrafi mówić pięknie, nieważne czy chodzi o przypadkowo napotkanego pijanego rowerzystę, małżeństwo z sąsiedniego balkonu w Toskanii czy o wspomnienia, których tu tak wiele. Jest wnikliwą obserwatorką i estetką (także językową). Nie lubi zapożyczeń i "krwistych" steków; „legginsy" tłumaczy jako "rajstopy”, a steki woli określać stopniem wysmażenia, nie zawartością płynów. Lubi spacery. I siebie.

Walczy ze swoimi słabościami jak każdy, ale nie każdy ma odwagę, by o tym mówić czy nawet przyznawać się przed samym sobą. Krystyna Janda pisze o nich otwarcie. Jej wrażliwość nie pozwala pozostać obojętną na trudny los zwierząt, a jednocześnie przyznaje się do zachwytu nad dywanikiem (jak się okazuje ze spaniela) czy szczerą sympatią do potraw mięsnych. Jest w tym samym miejscu, w którym znajduje się wielu ludzi, którzy jednocześnie chcieliby zjeść kurczaka i nakarmić kurczaka.

"Moja droga B," pełna jest podobnych dylematów i rozterek, a zakres tematyczny zdaje się nie mieć końca. To strumień niekończących się myśli. Ta książka była moją pierwszą zwartą pozycją, na którą trafiłam w  okresie swojej fascynacji osobą pani Jandy. I to był dobry wybór. Mogłam ją sobie dawkować tygodniami i nigdy nie mieć dość. Myślę, że to pozycja odpowiednia nie tylko dla fanów aktorki – wręcz przeciwnie. Warto do niej zajrzeć, tym bardziej, im bardziej ukształtowaną opinię na jej temat się już posiada. Warto burzyć własne wyobrażenia.

Joanna

środa, 25 listopada 2015

Daniel Keyes - Człowiek o 24 twarzach

Ta pozycja po prostu wpadła mi w ręce i nie chciałam jej już wypuścić. Mieści w sobie wszystko. To jednocześnie literatura faktu, kryminał, sensacja rozgrywająca się po części w szpitalu psychiatrycznym i więzieniu, po części gdziekolwiek. Opis krzyczy: prawdziwa historia! Relacje oparte na faktach są o tyle bardziej wciągające i o tyle bardziej przerażające, że dotyczą rzeczywistych ludzi i wydarzeń - wydarzeń, które przecież mogły przydarzyć się mnie! Nie mówcie, że tak nie myślicie. To właśnie ten dreszcz emocji, którego szukam w horrorach i ten sam, którego tam nie znajduję (bo przecież wszystko jest “na niby”), przyciąga mnie do takich książek. I ciekawość.

Wyobraź sobie, że wieczorem kładziesz się spać, a kiedy otwierasz oczy stoisz na środku apteki z bronią w ręku, mierząc do farmaceuty. I to nie jest sen. Zlękniony zamykasz oczy… Kiedy je ponownie otwierasz, błądzisz już po ulicach wielkiego miasta, w którym samochody jeżdżą złą stroną ulicy. Jesteś w Londynie. Nie wiesz, jak się tu znalazłeś ani jak stąd wrócić do domu, z którego wcale nie chciałeś wychodzić. Sprawdzasz gazety, daty. Próbujesz znaleźć wyjście z tej układanki, krążysz w kółko, ale w końcu dopada cię zmęczenie. Szukasz hotelu, by się przespać, ale już się w nim nie budzisz. Znikasz. Leżysz na ziemi u boku przerażonej kobiety. W kieszeni masz broń i skradziony plik banknotów… Czasem budzisz się we własnym łóżku, jednak nawet wtedy nie wiesz, co stało się z twoim życiem i twoim czasem. Wiesz tylko, że ktoś go ukradł. Nazywasz się Arthur, Ragen, Christine, Allen, David, Danny, Kevin, Philip, Tommy.… I Billy - ale tego wcale nie jesteś pewien.

William Stanley Milligan kryje w sobie dwadzieścia cztery osobowości. Poznajemy ponadprzeciętnie inteligentnego Brytyjczyka (kapitalistę), agresywnego Rosjanina (zapalonego komunistę), ortodoksyjnego Żyda, lesbijkę spragnioną miłości (poetkę), malarza (nawet kilku), mniejszych większych bandziorów, skrzywdzonego chłopca, trzyletnią dziewczynkę…  I wielu innych. I każdy z nich myśli, czuje. I jest.

Fabularyzowana biografia napisana ręką Daniela Keyes’a to wstrząsająca relacja o życiu we śnie,  o życiu niekontrolowanym i niemal nieświadomym. Pisarzowi udało się przedstawić dwie (dwadzieścia cztery?) strony medalu: perspektywę Billy'ego (gospodarza) oraz jego wszystkich  jaźni. W jednej książce rozgrywa się akcja dwudziestu czterech dramatów. Mną ta historia wstrząsnęła. I chyba jej wierzę. A Ty?

Joanna

poniedziałek, 9 listopada 2015

Jay Asher - Trzynaście powodów

A gdyby tak całe swoje dotychczasowe życie umieścić na taśmach? Hannah Baker się to udaje. Trzynaście nagrań, siedem kaset, na taśmach wydarzenia, podzielone na etapy i osoby – a w tym wszystkim dziewczyna, która odebrała sobie życie.

Pewnego dnia Clay Jensen znajduje przed drzwiami swojego domu tajemniczą paczkę, a wewnątrz  niej kilka kaset magnetofonowych. Kto jest nadawcą, dowiaduje się już po pierwszych dźwiękach – głos należy do Hannah, licealistki, która dwa tygodnie wcześniej popełniła samobójstwo. To jednak nie ma być forma spowiedzi ani list pożegnalny. Dziewczyna na wstępie informuje słuchacza o regułach „gry”: „są proste. I tylko dwie. Po pierwsze, słuchacie. Po drugie, przekazujecie taśmy dalej. Przy odrobinie szczęścia żadna z tych rzeczy nie przyjdzie wam łatwo”.

Trzynaście tytułowych powodów. Trzynaście osób, przez które nastolatka znalazła się nad przepaścią. Powieść Ashera przeraża i uczy. Przeraża – bo historie opisane na początku wydają się niewinną dziecięcą zabawą, złośliwością wieku szkolnego. Przeraża – bo czytając „Trzynaście powodów” przypominamy sobie epizody z naszego życia, których mogliśmy doświadczać, które mogliśmy prowokować  – i tak bardzo niczego wówczas nie rozumieć. Hannah powoli dorasta, a zdarzeń jest coraz więcej, dotykają coraz bardziej, coraz bardziej smucą. Zaczynamy pojmować.

Jay Asher daje nam znacznie więcej niż wciągającą historyjkę dla nastolatków z sensacyjną fabułą. Tu nie ma sensacji, bo historia jest zupełnie zwyczajna, a jednak nie sposób się od niej oderwać. To opowieść o dziewczynie, która żyła jak wszyscy, dopóki lawina nie zaczęła spadać. Perspektywa Hannah uczy patrzenia i słuchania. Wgląd w uczucia, przeżycia i myśli pozostałych bohaterów przybliża historie ludzi, którzy nieświadomie przyczynili się do tragedii. To opowieść o każdym z Was. O Waszych znajomych, rówieśnikach, o Waszych dzieciach, jeśli je macie.

„Trzynaście powodów” to solidna lekcja empatii, opłacona porządną dawką współczucia, poczucia winy i łez. Hannah dała lekcję trzynastu osobom, nagrywając dla nich te taśmy. Jay Asher daje lekcję nam wszystkim.

Joanna

czwartek, 29 października 2015

Marek Krajewski – Arena szczurów

Ciężko pisać recenzję, w której praktycznie każde słowo znacząco może zdradzić treść, a i nawet zakończenie książki. W przypadku najnowszej powieści Marka Krajewskiego tak właśnie mam. Spowodowane jest to zmianą w schemacie, jakim wcześniej posługiwał się autor, pisząc kolejne kryminały. Do tej pory na początku pojawiał się trup, a na końcu zostawaliśmy informowani, kto zabił i dlaczego. Tym razem jest inaczej.

Akcja książki rozpoczyna się w czerwcu 1948 roku. Edward Popielski, bohater cyklu lwowskiego, pod przybranym nazwiskiem Antoni Hrabecki naucza matematyki i łaciny w szkole średniej w Darłowie. Gdy w dniu meczu piłkarskiego Polska – Dania, przegranego przez naszą reprezentację aż 8:0 ratuje jedną ze swych uczennic przed gwałtem, wzbudza niemałe zainteresowanie swoją osobą wśród mieszkańców miasta. Jedną z nich jest doktor Rafał Gordon. Medyk rozpoznawszy w Hrabeckim znanego przed wojną lwowskiego policjanta o ksywie Łysy, zwraca się do niego z prośbą o pomoc w schwytaniu niebezpiecznego gwałciciela. Popielski przyjmuje zadanie. Ścigając przestępcę nieoczekiwanie sam wpada w pułapkę, z której aby się wydostać, będzie musiał stoczyć najcięższy bój w swoim życiu.

Pierwsze co ciśnie mi się na usta po przeczytaniu „Areny szczurów” to, że Marek Krajewski ewidentnie odszedł od retro kryminału na rzecz retro thrillera. Miłośnicy zawiłych łamigłówek, skomplikowanych śledztw na pewno będą rozczarowani, ponieważ ich tu nie znajdą. Ale to nie jedyna zmiana. Kolejną jest przeniesie akcji do Darłowa. Jest to o tyle ważne, że we wszystkich poprzednich powieściach historie obsadzane były albo we Wrocławiu, albo we Lwowie, w miastach bardzo pieczołowicie i szczegółowo zrekonstruowanych przez autora. Darłowo w „Arenie szczurów” jawi się bardziej jako tło dla wydarzeń. Nie czuć w ogóle klimatu miasta, co fantastycznie pisarz potrafił oddać w przypadku wyżej wymienionego Wrocławia i Lwowa. „Arena szczurów” została pozbawiona również, charakterystycznych dla Marka Krajewskiego wątków filozoficznych. Pojawiają się sentencje łacińskie, jednak nie stanowią one żadnego przyczynku do głębszych rozważań.

Podsumowując, widać iż autor postanowił coś odświeżyć w swojej twórczości, nie iść na łatwiznę, serwując swym czytelnikom kolejny na swój sposób przewidywalny kryminał. Oczywiście, części fanom taki zabieg może nie przypaść do gustu, tak samo jak czuli rozczarowanie, gdy miejsce Mocka zajął Popielski. Lecz mnie bardziej interesowało, jaką wartość prezentuje sama w sobie „Arena szczurów”? Czy mam do czynienia z dobrą książka, czy przeciętną. Marek Krajewski przyzwyczaił mnie, że poniżej pewnego poziomu nie przywykł schodzić i tym razem jest podobnie. „Arena” to sprawnie opowiedziana historia przez pisarza mającego ciągle pomysł na siebie oraz chętnego do wprowadzania zmian.

quidam

piątek, 23 października 2015

David Foster Wallace - Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi

Książka „Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi” ma status kultowej w świecie literatury anglosaskiej. Dzieje się tak dlatego, że autor David Foster Wallace odwołuje się swoim stylem do powieści postmodernistycznej, nie popadając przy tym w schemat i rozwijając jej formułę. Wallace opisuje człowieka przełomu wieków. Czyni to jak gdyby miast pióra posiadał skalpel. Nie robi jednak krzywdy nikomu, ponieważ jest profesjonalistą. Lektura może okazać się bolesna, gdyż pojawiające się w powieści sytuacje i towarzyszące im emocje, uczucia sprowadzone zostają do wspólnego mianownika. Są nam bliskie, a opisy wyjątkowo sugestywne, barwne i obszerne.
Truizmem jest twierdzić że więcej łączy ludzką wspólnotę niż dzieli. Bo kiedy odczuwamy jakieś oryginalne natręctwo, gdzieś na drugim końcu świata jest druga osoba, ta kochana osoba, która również przeżywa to samo natręctwo. Grunt to się odnaleźć.

Kategoria paskudności, czy też zapaskudzenia, byłaby więc czymś, co odróżnia ludzi od siebie. Być może gdyby Wallace żył w epoce baroku (a z pewnością w epoce baroku pisał niejeden Wallace) byłaby mowa o grzeszności. Ale my dzisiaj mamy psychologię, psychoterapię, psychoanalizę, psychowiwisekcję i wiele innych słusznych pojęć, które niczego nam nie ułatwiają, ale z pewnością są użyteczne. Za to pomóc może nam lektura  książki. Książki jednak zabawnej i odważnej.

R.Z.

wtorek, 21 lipca 2015

Jo Nesbø - Krew na śniegu

Nie rozumiem czasami,  czym kieruje się wydawnictwo ustalając taką, a nie inną cenę za książkę. Zdaję sobie sprawę, że niektóre nazwiska na okładce same w sobie gwarantują lepszą sprzedaż, jednak 29,90 za... no właśnie za co -  to już lekka przesada. Z całym szacunkiem dla Jo Nesbø, bez wątpienia jednego z najlepszych pisarzy kryminałów w Skandynawii i nie tylko, ale tych 160 stron, choć w rzeczywistości jest ich o wiele mniej, powieścią ciężko nazwać. Dlatego cena za opowiadanie, raptem pięć złoty mniejsza od klasycznych książek autora wygląda dla mnie na kiepski żart. To po pierwsze. Po drugie, nie oszukujmy się „Krwi na śniegu” raczej daleko do pełnienia roli wizytówki dla twórczości autora.

Najbardziej rozczarowani zapewne będą ci, którzy liczą na coś w stylu cyklu o Harrym Hole. Otrzymujemy bowiem nawet nie kryminał. Zamiast morderstwa połączonego z policyjnym śledztwem, są zabójstwa na zlecenie wynikające z gangsterskich porachunków. Przestrzegam jednak przed wyciąganiem pochopnych wniosków i przedwczesnym skreślaniem książki. Nesbø jak na mistrza przystało, poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Mamy więc zwroty akcji, ciekawie skonstruowanego bohatera i mnóstwo skandynawskiego klimatu. Do języka też się ciężko przyczepić. Całość czyta się szybko i przyjemnie - ukłony dla tłumacza.

Fabuła „Krwi na śniegu” nie jest specjalnie skomplikowana. Akcja rozgrywa się w okresie przedświątecznym w 1975 roku. Olav Johansen pracuje dla Daniela Hoffmanna, bossa jednej z dwóch rywalizujących ze sobą grup przestępczych działających w Oslo. Do jego zadań należy likwidacja ludzi należących do przeciwnego gangu. W swoim życiu kieruje się kilkoma zasadami, a jedna z nich dotyczy wiedzy na temat swojego przełożonego. Mimo kłopotów z matematyką istnieje jeden rachunek, w którym obliczeń należy dokonywać nieustannie: kiedy konkretnie będziesz miał takiego haka na swojego szefa, żeby zaczął się tym martwić, bo wtedy wiesz, że już się zastanawia, czy nie musi zlikwidować likwidatora.* Dlatego niezbyt entuzjastycznie podchodzi do kolejnego zlecenia, dotyczącego zabójstwa Coriny,  żony Hoffmanna. Niewierna kobieta musi umrzeć, a wszystko ma wyglądać tak, jakby zginęła z rąk włamywacza. Sprawy jeszcze bardziej się komplikują, gdy Olav zamiast Coriny zabija jej kochanka.

„Krew na śniegu” to książka inna, od tego co do tej pory napisał Nesbø. Bardzo melancholijna i refleksyjna. Widać, iż autor nie stoi w miejscu, że ciągle rozwija się pisarsko. To dobrze, choć z drugiej strony nie chciałbym, aby poszukując nowych środków wyrazu definitywnie zrezygnował z tego, co mu wyśmienicie wychodzi, a mianowicie z pisania kolejnych kryminałów. Toteż „Krew na śniegu” oraz wcześniejszego „Syna” traktuję jako chwilowy odpoczynek, zaczerpnięcie oddechu przed stworzeniem następnej powieści z Harrym Hole w roli głównej.

quidam

*cytat z Krew na śniegu / Jo Nesbø. - Wrocław: Wydawnictwo Dolnośląskie, 2015, s. 12

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Cilla & Rolf Börjlind – Przypływ

Dwudziestokilkuletnia Olivia Rönning, studentka Wyższej Szkoły Policyjnej, postanawia w ramach nadobowiązkowego zadania przyjrzeć się jednej z nierozwiązanych do dziś spraw. Dotyczy ona brutalnego morderstwa popełnionego dwadzieścia cztery lata wcześniej w rejonie Hasslevikarna w trakcie przypływu syzygijnego. Ofiara, kobieta o urodzie latynoskiej, została utopiona. Nikt nie wie kim była, co robiła na wyspie, ani dlaczego została zabita. Jedyny świadek, dziewięcioletni chłopczyk, widział tylko trzy sylwetki zakopujące po głowę kobietę i obserwujące jak powoli znika pod powracającą wodą.

Zadanie od początku jest trudne. Mało dowodów, mało świadków, a na dodatek główna osoba odpowiedzialna za prowadzenie śledztwa od paru lat przebywa w nieznanym miejscu. Próbując się z nią skontaktować Olivia na każdym kroku napotyka jednak ścianę milczenia. Tom Stilton odszedł ze służby z pobudek osobistych i żaden z byłych współpracowników nie ma pojęcia co teraz porabia.

Równocześnie w Sztokholmie dochodzi do serii napadów na osoby bezdomne. Nieznani sprawcy dotkliwie biją swe ofiary, a filmy dokumentujące ich czyny zamieszczają w Internecie. Mimo zapewnień, policja niewiele robi w tej sprawie. W końcu dochodzi do tragedii.

Czytając „Przypływ” z początku miałem spore obawy w stosunku do głównej bohaterki. Młoda dziewczyna, jeszcze nie policjantka, czy czasem autorzy nie nadali jej z byt dużo cech pasujących bardziej dla doświadczonego gliniarza, który z nie jednego pieca jadł chleb. Ku mojej radości tak nie jest. Olivia bez wątpienia posiada papiery na dobrego śledczego, ale wciąż przed nią dużo pracy by tak się stało. Także inne postacie wypadają wiarygodnie i mogą budzić u czytelników wiele sympatii. Zwłaszcza Tom Stilton reprezentujący dobrze znany nam typ samotnika, z zawirowaniami w życiu osobistym, lecz to co odróżnia go na tle innych znanych policjantów, to forma jaką ta samotność przybiera kształt.

Małżeństwo Cilla & Rolf Börjlind, znani w Szwecji scenarzyści, powieścią „Przypływ” pokazują, że na polu literackim też potrafią się odnaleźć. Mimo debiutu książce ciężko cokolwiek zarzucić. Dobrze skonstruowana akcja, z licznym zwrotami sprawia, iż nawet brak charakterystycznego dla tej części świata skandynawskiego klimatu nie wpływa negatywnie na jej odbiór. Zresztą dziwne by było inaczej. W dobrym kryminale liczy się przede wszystkim zagadka, intryga i bohater. Oczywiście skandynawski nastrój nadaje książkom dodatkowy smaczek w postaci tajemniczości, niepewności, a nawet i lęku, ale na pewno nie może być argumentem mówiącym co jest dobre, a co złe. Mnie „Przypływ” bardzo przypadł do gustu i w przyszłości chętnie sięgnę po inne dzieła autorów.

quidam

piątek, 8 maja 2015

Dmitry Glukhovsky - Metro 2033

Moskwa kilkanaście lat po wojnie nuklearnej. Ci, którzy przeżyli bombardowanie miasta zamieszkują perony nieczynnego metra. Ich życie ogranicza się głównie do uprawy jadalnych grzybów, hodowli zwierząt, handlu rzeczami znalezionymi i przyniesionymi z zewnątrz przez śmiałków zwanych stalkerami, a także walki ze stworami powstałymi w wyniku promieniowania. Bez większej wiary o lepsze jutro próbują choć w drobnym stopniu zachować namiastkę świata, który utracili.

Nastoletni Artem, mieszkający na jednej z końcowych stacji  o nazwie WOGN pewnego dnia otrzymuje zadanie dostarczenia pilnej wiadomości do miejsca zwanego Polis. Rozpoczynając wędrówkę nie  przypuszcza, że droga, jaką przyjdzie mu przebyć, usiana będzie wieloma niebezpieczeństwami, o jakich nawet mu się nie śniło. Czy Artemowi uda się szczęśliwie wykonać misję i dotrzeć do celu na czas? Musi się śpieszyć, gdyż w każdej chwili jego rodzima stacja może zostać zniszczona przez tajemniczych Czarnych, atakujących WOGN za każdym razem coraz to z zwiększą siłą.

Mam problem z oceną książki Dmitry'ja Glukhovsky'ego. Niewątpliwie brawa mu się należą za sam pomysł wykorzystania moskiewskiego metra, jako być może ostatniego bastionu na Ziemi, w którym po wielkiej i wyniszczającej wojnie żyją ludzie. Świat ten, o dziwo, bardzo przypomina ten nasz. Każdy dworzec stanowi oddzielne państewko, z własną władzą, wojskiem itp. Na jednej stacji panuje ustrój komunistyczny, na innej kapitalistyczny lub faszystowski. Państewka te albo walczą ze sobą, albo współpracują, tworząc różnego rodzaju konfederacje czy związki. To co najbardziej mi się spodobało, to że zaraz po zasiedleniu metra wybuchły trwające półtora roku krwawe walki o to, jaki ustrój będzie  w nim panował. W jednej chwili wszyscy zapomnieli, dlaczego mieszkają pod ziemią i zamiast wspólnie połączyć siły i razem utworzyć w miarę normalne warunki do życia, wykorzystali pierwszą lepszą okazję do dalszego siebie zabijania. Oczywiście żadna z frakcji nie zwyciężyła, a w wyniku rozejmu metro podzielono na strefy kontrolowane przez jednych, bądź drugich. Można rzec, wszystko zostało po staremu, człowiek jaki był na górze, taki pozostał na dole.

Oprócz konstrukcji samego świata, w książce spodobał mi się również pewien pogląd, mówiący iż wyniku zmian jakie zaszły na powierzchni ziemi wykształciły się istoty, które odebrały ludziom palmę pierwszeństwa w królestwie zwierząt. Pada nawet nazwa dla tego nowego gatunku – „homo novus”. Zresztą takich smaczków w „Metrze 2033” jest więcej. Niestety są też rzeczy, które nie do końca udały się autorowi. Przede wszystkim główny bohater. Artem jest postacią bezbarwną, pozbawioną cech indywidualnych, nieporadną, bazującą tylko na własnym szczęściu, a nie umiejętnościach. Zresztą śledząc jego losy bardzo szybko można zauważyć pewien powtarzany schemat, Artem wpada w kłopoty, ktoś mu pomaga, po czym tamten ginie, ale od razu z pomocną dłonią przychodzi mu ktoś nowy i tak w kółko. Odniosłem także wrażenie, że Glukhovsky snując swoją opowieść wprowadził do niej za dużo pomysłów. Widać to dobrze na przykładzie głównego bohatera. Artem ze zwykłego młodzieńca staję się nagle potencjalnym zbawcą ludzkości, a każdy jego krok sterowany jest przez siły wyższe.

Podsumowując, „Metro 2033” jest książką moim zdaniem o nie do końca wykorzystanym potencjale. W prawdzie wiele rekompensuje zakończenie, gdzie sporo zostało wyjaśnione zwłaszcza w kwestii zdarzeń mających miejsce wokół bohaterów. Jednak, gdyby autor zrezygnował z kilku pomysłów i bardziej popracował nad postaciami, wyszłoby to powieści na lepsze.

quidam