środa, 11 stycznia 2012

Praca w toku

Pod koniec ubiegłego (już) roku ukazał się nowy tomik poetycki Tadeusza Różewicza – „Kup kota w worku”, świadectwo nieustającego od kilkunastu lat renesansu twórczości artysty (Różewicz przerwał trwające wiele lat milczenie w roku 1991 wybitnym zbiorem „Płaskorzeźba”, po którym opublikował jeszcze kilka ważnych tomików. Ostatnim „oficjalnym” wydawnictwem, pomijając polsko-niemiecki wybór wierszy „Nauka chodzenia. Gehen lernen”, było do tej pory wydane w 2004 roku „Wyjście”, jednak faktycznie ostatni był zamieszczony w wydanych w 2006 roku „Utworach zebranych”, zdecydowanie
godny uwagi zbiór „Cóż z tego że w śnie”).
    Tyle faktów, które wszystkim zainteresowanym są zapewne doskonale znane. Pora napisać coś o samym tomiku. A to bardzo trudne. Zaczynam tę recenzję już drugi raz, zupełnie od nowa. Za pierwszym razem pisałem, że jestem rozczarowany, że jeden z moich ulubionych poetów wydał zbiór, który w ogóle do mnie nie przemawia, nie budzi niepokoju, który twórczość Różewicza zwykła we mnie budzić odkąd zetknąłem się z nią w liceum. Podpierałem się w mym sądzie zamieszczoną w „Tygodniku Powszechnym” recenzją cenionego przeze mnie Andrzeja Franaszka („Don Kiszot z Radomska”, 23.09.2008), który pisze, że „Różewicz walczy z chaosem bronią chaosu”, co „nie służy z pewnością budowaniu, choćby literackiego, ładu”. Bo że Różewicz kolejny raz daje świadectwo kryzysowi, upadkowi wartości i degradacji języka, nie zdziwi pewnie żadnego z jego stałych czytelników. Może jednak zdziwić to, co zauważa Franaszek – że poeta stylistycznie coraz bardziej wpisuje się w rzeczywistość, którą piętnuje, że „porusza się niejako na tym samym ringu”. Oczywiście, nie jest to w pisarstwie Różewicza zjawisko nowe, jednak w wypadku ostatniego tomiku przytłacza jego skala. I nie wzbudza mojego sprzeciwu nazwanie niektórych z zamieszczonych w zbiorze tekstów „banalnymi i pustymi”. I rzeczywiście zaledwie kilka utworów przedstawia dla mnie jakąkolwiek samodzielną wartość poetycką. To niewątpliwie może przemawiać za rozczarowaniem całym zbiorkiem i uzasadniać słowa Franaszka: „Niech […] nowy tom zostanie zapamiętany z powodu dwóch wierszy [«Credo» i «niebieska linia»]”.
    Mnie jednak takie rozwiązanie mocno zaniepokoiło (a jednak). Na ratunek przyszedł mi podtytuł zbiorku – „work in progress”. Łatwo można go zinterpretować, przypominając sobie, że Różewicz zamieszcza w swoich tomikach „reprodukcje” swoich rękopisów, na których widoczne są autorskie poprawki, co daje wrażenie, że obcujemy z procesem powstawania wiersza. A gdyby rozciągnąć wymowę podtytułu na konstrukcję całego tomiku, uczynić z niego metaforę dla poetyckiej pracy… nie, dla pracy poety? Bo czy naprawdę można uwierzyć, że twórca, który od dziesięcioleci mówi o nieustającym, pogłębiającym się kryzysie, potrafi (i chce) mówić tylko tyle? Diagnozować, wyszydzać? Marudzić? Ja nie mogę w to uwierzyć i nie wierzę. Nie spodziewam się znaleźć u Różewicza lekarstwa na przedstawione choroby, bo tego autor „Kartoteki” nigdy nie oferował i nie zaoferuje. I nadziei na zmiany też w jego twórczości się nie doszukuję. Jest w niej jednak wciąż coś, co daje wrażenie, że jego praca ma sens. Bo ten okaleczony, zohydzony, pozbawiony dawnej wartości język, to wciąż jego jedyne narzędzie pracy. I tym ułomnym narzędziem MUSI się posługiwać, przeżuwać „kluski malma może malmö” i wypluwać banały o „bycie odbycie i zbycie”, żeby wciąż być „poszukiwaczem poezji”. Może przyjęcie takiej perspektywy pozwoli zobaczyć „Credo” nie jako perłę zagubioną wśród kiepskich wierszy, lecz jako uzasadnienie istnienia tychże. Zobaczyć, że te kiepskie wiersze to część pewnej strategii… Czy to za daleko posunięta interpretacja? Ale czy nie można zrozumieć, dlaczego ten osiemdziesięciosiedmioletni człowiek tak się trudzi, gdy czyta się słowa: „pochylony nad mętną / gnuśną pełną odchodów / rzeką życia / próbuję // czerpię z morza mowy / przelewam sto razy / z próżnego w puste / przesiewam piasek słów / zmęczony zasypiam / wtedy bóg rzeki / czysty zimny porywający / ucieka / budzę się z grudką / błota w zaciśniętej dłoni // w blasku słońca / w świetle księżyca widzę / złoto / złoto złoto złoto // guano rozpylone w kosmosie / w «nieskończoności» // zaczynam od początku / zaczynam jeszcze raz / zaczynam od końca”?
    Zakończenie recenzji w tym miejscu nadałoby jej pewnie gładki, pozytywny wydźwięk. Byłoby to jednak fałszywe. Bo mnie się ten tomik nie do końca podoba. Ale z zupełnie innych powodów niż Andrzejowi Franaszkowi. Nie razi mnie, że „humor chwilami jest przyciężki i jałowy”, że Różewicz nie buduje konstruktywnej przeciwwagi dla znienawidzonego chaosu. Widzę w tym bowiem świadectwo rzeczywistości. Razi mnie przede wszystkim zajadłość, balansująca na granicy starczej zrzędliwości, gorzkie pretensje, że „nagrody [Nobla] nie dostanie jakiś kontrowersyjny pisarz z Gliwic tylko Czech z Paryża za nieznośną lekkość bytu”, że „z sześćsettysięcznego nakładu / piątej części przygód małego / czarodzieja Harry Potter / i Zakon Feniksa nie pozostał / już żaden egzemplarz”. Nie kwestionuję słuszności oceny rzeczywistości, mój sprzeciw budzi jedynie niespotykana dotąd agresja, z którą nie potrafię się pogodzić.
    Ciągle jednak wierzę Różewiczowi, który w tytułowym wierszu ze zbioru „Cóż z tego że we śnie” mówi: „piszę na wodzie // z kilku zdań / z kilku wierszy / buduję arkę // żeby coś uratować”. I wolę go takiego. Jednak wiem, że to „budowanie arki” to dla niego mozolna praca, że rzeczywistość gniewa go, że złoto wciąż okazuje się kałem. Ale on ciągle szuka. A ja ciągle chcę być świadkiem tych poszukiwań, czytać zarówno „wiersze jak łabędzi śpiew”, jak i te „piskliwe zgrzytliwe rdzewiejące” („wyprzedaż w firmie TADZIO”).

Tadeusz Różewicz, Kup kota w worku (work in progress), Biuro Literackie, Wrocław 2008.

PM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz