piątek, 6 czerwca 2014

Chris Tvedt - Na własną rękę

Gdy dziewięć lat temu został wydany pierwszy tom tak zwanej „Trylogii Millenium” Stiega Larssona, nikt chyba nie przypuszczał, jak wielkie zamieszanie wywoła ona na rynkach czytelniczych, praktycznie całego świata. W jednej chwili mało znana Skandynawia stała się mekką dla miłośników kryminałów. Leif GW Persson, Åke Edwardson, Håkan Nesser, Camilla Läckberg, Jo Nesbø, Arnaldur Indriðason, Henning Mankell, niewiele jest chyba wśród amatorów zbrodni osób, którym te nazwiska nic nie mówią. A to przecież nie koniec listy. I pomyśleć, że jeszcze tych dziewięć lat temu praktycznie niemożliwością było w Polsce zakupienie jakichkolwiek książek autorów wyżej wymienionych. Dziś patrząc na półki księgarniane ciężko nam to sobie wyobrazić. Kryminał skandynawski stał się marką samą w sobie, towarem zapewniającym z jednej strony dobrą rozrywkę, a z drugiej sukces komercyjny. Odnoszę wrażenie, że wydawnictwa chcąc jak najlepiej skorzystać z zaistniałej sytuacji,  wręcz prześcigają się w wynajdowaniu i wydawaniu coraz to nowszych tytułów. Niestety nie zawsze są to dobre pozycje. Czasami, mimo zachwalających haseł reklamowych, do naszych rąk trafiają rzeczy mocno przeciętne, by nie powiedzieć kiepskie.

Ciekawie na tym tle wypada tytuł „Na własną rękę”, norweskiego pisarza Chrisa Tvedta. Jest to kryminał, gdzie ze świecą możemy poszukiwać silnie zarysowanego tła społecznego, mozolnego śledztwa, bohatera z licznymi problemami osobistymi, ponurej atmosfery, czyli tych wszystkich elementów charakterystycznych dla skandynawskiego kryminału. Czy w związku z tym mamy ciągle jeszcze z nim do czynienia? Na okładce książki wprawdzie jest napisane -  „Chris Tvedt to nowa gwiazda skandynawskiego kryminału”, ale czy tak w rzeczywistości jest? Czy wszystko co pochodzi z Norwegii, Szwecji, lub Danii wpisuje się w ten nurt? Moim zdaniem nie. Czytając opinie na temat książki natrafiłem na zdania jakoby czegoś tu brakowało. Moje odczucia były podobne, czegoś brak, a dokładnie elementów Skandynawii. To nie wina autora, że ktoś doczepił mu łatkę „nowej gwiazdy”, wprowadzając przy okazji czytelników w błąd. Kryminał skandynawski to dość specyficzny wór i nie należy wrzucać do niego wszystkiego jak leci. Zwłaszcza, iż „Na własną rękę” jest samą w sobie dobrą powieścią i nie potrzebuje tego typu zaszufladkowania.

Książka stanowi kontynuację cyklu, z prawnikiem Mikaelem Brenne w roli głównej. Tym razem staje on w obronie człowieka oskarżonego o gwałt i brutalne zabójstwo czternastolatki. Wszystkie dowody wskazują na winę oskarżonego, jednak udaje się go uniewinnić dzięki zeznaniom pewnego świadka. Początkowa radość z sukcesu, z czasem przeradza się w zwątpienie. Brenne rozpoczyna prywatne śledztwo w celu rozwiązania wszelkich wątpliwości. Musi mieć pewność, czy aby przy jego pomocy na wolność nie wypuczono niebezpiecznego mordercy.

Pierwszą myślą jaka wpadła mi do głowy w trakcie czytania książki było uznanie Chrisa Tvedta, jako norweską odpowiedź na znanego amerykańskiego pisarza Johna Grishama. Jednak to trochę błędne porównanie. Tvedt w odróżnieniu od twórcy fantastycznych thrillerów prawniczych, nie używa specyficznego prawniczego języka, przebieg samych rozpraw opisuje dość pobieżnie, bez zagłębiania się w szczegóły. Poszukiwania przez bohatera odpowiedzi na nurtujące go pytania, też ciężko nazwać śledztwem. Bardziej na ślepo uruchamia bieg zdarzeń, nie mając pojęcia, dokąd tak naprawdę zmierza. Otrzymujemy z tego powodu troszkę naiwną akcję, która wbrew pozorom potrafi wciągnąć. Brzmi to może mało wiarygodnie, ale z każdą kolejną stroną coraz bardziej ciekawiło mnie, jakie będzie zakończenie historii.  A te jest bardzo zaskakujące. Autor sprytnie żongluje dowodami, by w odpowiednim momencie dać czytelnikowi do zrozumienia, iż prawda nieraz ma wiele twarzy. Dobry kryminał, wart polecenia wszystkim fanom tego gatunku.

quidam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz